.png)
Konrad Rytel, radny Sejmiku Mazowsza, przewodniczący Mazowieckiej Wspólnoty Samorządowej w rozmowie Łukasza Perzyny o pierwszych wolnych wyborach po zmianie ustrojowej, samorządowych z 27 maja 1990 r.
- Doceniamy 4 czerwca 1989 r, jako Rubikon demokracji, ale jak rozumiem na uznanie zasługuje również data 27 maja 1990 r, pierwsze wolne wybory od lat dwudziestych, bo potem kolejne głosowania fałszowano? Zaś w wyborach parlamentarnych z 1989 r głosy wprawdzie policzono już uczciwie, ale podział mandatów do Sejmu objęty był jeszcze pewnym kontraktem, który zresztą jednoznacznie wyrażona wola wyborców unieważniła? Wiosną 1990 roku już żadnego kontraktu politycznego nie było?
- Uznaliśmy wtedy, że mamy wielkie szczęście, aby jako pierwsze od przedwojnia pokolenie w wolnych wyborach uczestniczyć. Można nawet dostrzec jakieś przeznaczenie w tym, że na mocy demokratycznego w pełni już werdyktu przyszło nam budować najpierw właśnie samorząd, z założenia fundament Rzeczpospolitej. Podjęliśmy się tego bez żadnego doświadczenia. Wszyscy kandydowaliśmy wtedy po raz pierwszy, mam na myśli nasz Komitet Obywatelski w ówczesnej gminie Wołomin.
- Czyli zawierał się w tym element przygody?
- Czasem ludzie tak to po latach nazywają, ale nie mają racji. Odbieraliśmy to jako obowiązek i wyzwanie. Przez całe lata osiemdziesiąte mówiliśmy przecież w Solidarności, najpierw legalnej i dziesięciomilionowej, później zepchniętej do podziemia o potrzebie zbudowania autentycznego samorządu terytorialnego w Polsce. Jeszcze wcześniej w kręgu Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela, w którym działałem, również zastanawialiśmy się, jak to zrobić najlepiej. Na ten sam temat dyskutowali koledzy z niezależnych organizacji studenckich i Konfederacji Polski Niepodległej. Pierwszej Solidarności najwięcej w tej mierze zawdzięczamy, wypracowała na historycznym zjeździe w gdańskiej hali Olivia program Samorządnej Rzeczypospolitej.
- A Wam przyszło go po dziewięciu latach wprowadzić w życie?
- Najpierw trzeba jednak było wybory wygrać, te pierwsze wolne od dziesięcioleci. Nasz Komitet Obywatelski wziął się do roboty. Mieszkając na wsi, dobrze znałem teren, odbywałem spotkania w Ossowie, Turowie i innych miejscowościach pod Wołominem oraz oczywiście w samym mieście. Efekt okazał się w pełni satysfakcjonujący. Na 32 radnych, jakich wybrali mieszkańcy, 28 wywodziło się z naszego Komitetu Obywatelskiego.
- Co działo się dalej?
- Zaraz burmistrza i zarząd wybraliśmy. Byliśmy pionierami. Wszystko przecież zaczynaliśmy od nowa. Rozglądaliśmy się po gmachu. Przez ponad czterdzieści lat to był urząd terenowy administracji państwowej. Zaś my postanowiliśmy budować demokratyczny samorząd, z konieczności od podstaw, bo oczywiste, że nie zadowalało nas to, co tam zastaliśmy. Tworzyliśmy nowe wydziały i zasady. Budżet i komisje. Burmistrz, chociaż nasz, z nami też miał najtrudniej. Nie z oponentami w radzie. Jeśli trzeba, naciskaliśmy: robić, nie czekać. To były wspaniałe czasy.
- Pamiętam przed tamtym pierwszym wolnym głosowaniem, jak na spotkaniu w Laskach, prezentacji tamtejszych kandydatów Komitetu Obywatelskiego, wystąpił oburzony wyborca, że z innej listy, chodziło o ZSL, które wtedy przeobrażało się już w PSL, kandyduje jakiś biurokrata, którego on nie znosił. I przewodniczący zebrania i komitetu długo i cierpliwie mu tłumaczył, że to inna lista, której oni nie popierają, więc niech wyborca na tego biurokratę nie głosuje, ale zabronić tamtemu kandydowania nie można?
- Wszyscy uczyliśmy się wtedy demokracji, co podany przykład doskonale ilustruje. Naprawdę od podstaw. Inspirował nas program Solidarności i nasze marzenia z trudnych czasów. Długie nocne Polaków rozmowy, które wtedy odbywaliśmy. Całe piękno demokracji tej na lokalnym szczeblu polega na tym, że ludzie nas poparli i dane nam było te marzenia realizować. Zachowanie wyborcy, które Pan wspomina interpretuję w ten sposób, że bulwersowało go w Laskach to, co obserwowaliśmy również po drugiej stronie Wisły, w Wołominie: ludzie widzieli, jak ci, co najpierw zwalczali Kościół, potem szli w pierwszym szeregu procesji, nierzadko tak się zdarzało. W tym wypadku jak rozumiem wystarczyło wyjaśnienie, że jeśli wyborcy się kandydat nie podoba, nie musi przecież na niego głosować. Odważna demokracja polega na tym, że mówimy: proszę wybrać. Dzisiaj denerwuje mnie, kiedy słyszę, że mamy wybrać mniejsze zło. Pamiętamy przecież, kto się tym argumentem posługiwał w naszej nie tak dawnej historii. Kiedy słyszę, że mamy mniejsze zło wybierać, pytam, gdzie jest dobro. To nie tak przecież, że go zabrakło. Podobne slogany to marna filozofia, liczy się dobry wybór. Zaś kto mówi, że tego nie ma, niech sam wystartuje. Stwierdzam to bez ironii, demokracja oparta jest przecież na czynnym i biernym prawie wyborczym. Na tym, żeby głosować, ale również zgłosić się i być wybieranym. Zwłaszcza w samorządzie istotne okazuje się, żeby pojawiali się nowi ludzie, których sąsiedzi namówią, żeby ryzyko podjęli. Po 35 latach demokracji wciąż się uczymy wielu jej zasad.
- Jednak, i tu trochę odejdziemy od na wskroś optymistycznej wizji tamtego głosowania, jaką Pan nakreślił, w pierwszych wolnych wyborach samorządowych wzięło udział 42 proc Polaków, mniej niż połowa z nas, chociaż niespełna rok wcześniej 4 czerwca 1989 r. frekwencja wynosiła 62 proc? Czym to wytłumaczyć?
- Staraliśmy się być aktywni, rozkręcaliśmy się, namawialiśmy ludzi do głosowania. Wielu chciało szybszych zmian, niż te, jakie zaszły między czerwcem 1989 r. a majem 1990 r, o który Pan pyta. Pewnie byli i tacy, co uznali, że skoro jest demokracja, to można na wybory nie pójść. Bo kiedy komuniści organizowali pierwsze po stanie wojennym wybory do rad narodowych w 1984 r. to zwłaszcza w mniejszych miejscowościach wiele osób obawiało się represji, jeśli na głosowanie nie pójdą. Demokracja polega na tym, żeby głosować, korzystać ze swoich praw, nie abdykując z nich. Nawet, kiedy wyniki nas szokują, nie biorą się z niczego. Niska frekwencja w wyborach samorządowych o których rozmawiamy, stanowiła pierwszy sygnał alarmowy, chociaż w całym kraju na kandydatów Komitetów Obywatelskich oddano prawie połowę głosów. Później błędy, popełnione przez obóz solidarnościowy przyczyniły się do wyboru Aleksandra Kwaśniewskiego na prezydenta w 1995 r. i ponownie w 2000 r. oraz wskazania Leszka Millera na premiera w rok później. Jednak to właśnie Akcja Wyborcza Solidarność, do naszej a nie ich tradycji się odwołująca, z sukcesem przeprowadziła kolejny szczebel reformy samorządowej.
- Mazowiecka Wspólnota Samorządowa, której jest Pan liderem, zachęca do udziału w każdym głosowaniu, również wtedy, gdy własnych kandydatów nie wystawia?
- Uznajemy, że źle się dzieje wtedy, gdy ludzie na wybory nie idą. Głosujesz, rozliczasz, tak jest najlepiej. Gorzej, gdy połowa z nas nie idzie na wybory a później narzeka, że wszystko dzieje się źle. Niech elita namawia do aktywności, nie tylko raz na 4 lata, gdy decydują się jej losy w wyborach parlamentarnych.
- Raz jeszcze wrócę do spotkania w Laskach w 1990 r. Pracowałem wtedy w "Gazecie Wyborczej", znałem termin zebrania, wiedziałem, że tak czy owak mnie tam wpuszczą, bo było otwarte, ale jako człowiek uprzejmy zadzwoniłem przedtem do szefa miejscowego Komitetu Obywatelskiego, żeby się akredytować. Znał więc moje nazwisko. I kiedy spotkanie się zaczynało, przewodniczący zanim przedstawił kandydatów, czyli głównych jego bohaterów, ceremonialnie przywitał honorowego gościa, wieloletniego doradcę Solidarności Stefana Bratkowskiego oraz "redaktora Łukasza Perzynę z Gazety Wyborczej". I wtedy trzysta osób w sali obecnych zaczęło mi bić brawo, a mnie pozostało wstać i ukłonić się grzecznie. A miałem wtedy 25 lat. Nie o moją próżność tu jednak chodzi. Zmieniło się podejście do mediów ale i ich rola w demokracji?
- Teraz na wiele spotkań politycznych nie wpuszcza się dziennikarzy, jeśli uchodzą za wrogich lub tylko niechętnych. A same media nie robią tyle, ile powinny, żeby do głosowania zachęcać. Oczywiście, że ucieszyła mnie rekordowa frekwencja na Mazowszu w 1. turze wyborów prezydenckich: ponad 73 proc. Ale nie powinniśmy na tym poprzestawać. W wielu krajach i nie mam tu na myśli Korei Pn. głosuje nawet 90 procent uprawnionych. U nas razi mnie dwulicowe podejście wielu polityków do sprawy udziału w głosowaniu. Politycy, podkreślający, jak bardzo są demokratyczni, przed ponad dekadą apelowali w Warszawie o bojkot referendum w kwestii odwołania Hanny Gronkiewicz-Waltz, bo głosowanie było im nie na rękę. Inaczej i bardziej dojrzale zachował się jako prezydent Sopotu Jacek Karnowski. W sprawie jego odwołania, gdy podpadł Donaldowi Tuskowi, rozpisano referendum. A sam Karnowski zaapelował, żeby wziąć w nim udział i głosowanie wygrał. Za to go szanuję. Idź i głosuj, to zawsze była idea Solidarności, potem AWS, teraz samorządowców niezależnych, bo przecież na tym nowoczesna demokracja polega, czy mówimy o referendum czy o wyborach na każdym szczeblu.
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie