Na Piłkarskich Mistrzostwach Świata Polska zagra w grupie kolejno z Tunezją, Holandią I Japonią. Ale tylko jeśli wcześniej wygra dwa mecze barażowe: najpierw z Albanią, potem ze zwycięzcą spotkania Ukrainy ze Szwecją. Jak się uda, będzie to dziesiąty już Mundial Polaków. Nie o jubileusz jednak chodzi. Kibice nie wyobrażają sobie turnieju w Ameryce Pn. bez naszej reprezentacji.
Wcale nie dlatego, że grono uczestników powiększono do 48 drużyn. Tylko z tego powodu, że niejednokrotnie w historii wyniki piłkarzy stawały się przedmiotem dumy narodowej w trudnych czasach. Jak w 1974 r, kiedy trzecie miejsce wywalczyła ekipa trenowana przez Kazimierza Górskiego a jeszcze bardziej w 1982 r. gdy w kraju obowiązywał stan wojenny, a piłkarze Antoniego Piechniczka, z którymi wcześniej nikt nie chciał grać towarzysko (kraje kapitalistyczne bojkotowały "juntę" gen. Wojciecha Jaruzelskiego, socjalistyczne bały się bakcyla Solidarności) po zwycięskim remisie z Związkiem Radzieckim i wygranej z Francją ponownie wywalczyli trzecią lokatę w świecie.
Jak opisuje w biografii króla strzelców Mistrzostw Świata Grzegorza Laty (który na turnieju w RFN w 1974 r. strzelił siedem bramek w siedmiu meczach) Marek Bobakowski: "(..) mecze "Orłów Górskiego" oglądało 70-80 procent dorosłych Polaków. Piłkarze jeździli po ulicach Warszawy wśród wiwatującego tłumu w specjalnie przygotowanym otwartym autobusie" [1]. Nie wszyscy pamiętają, że przemarsze z biało-czerwonymi flagami, na które obywateli nikt nie spędzał jak na pochód pierwszomajowy, lecz skrzykiwali się sami - zaczęły się właśnie przy okazji fetowania zwycięstw reprezentacji z Kazimierzem Deyną i Andrzejem Szarmachem w składzie oraz Janem Tomaszewskim w bramce (w trakcie turnieju obronił on aż dwa rzuty karne), zanim jeszcze w podobny sposób Polacy manifestowali radość z wyboru Karola Wojtyły na Stolicę Piotrową w październiku 1978 roku.
Z kolei po hiszpańskim Mundialu w 1982 r. selekcjoner Piechniczek i jego żona, nauczycielka Zyta, wiedzieli, co wypada zrobić z kwiatami, otrzymanymi od kibiców, witających ich na Okęciu: "(..) Piechniczkowie zanoszą kwiaty na plac Zwycięstwa. Zostawiają je w miejscu, gdzie Jan Paweł II wołał: "Niech zstąpi Duch Twój i odnowi oblicze ziemi. Tej ziemi", a mieszkańcy stolicy po ogłoszeniu stanu wojennego układają krzyże z kwiatów" [2] - oddają po latach tamten klimat Beata Żurek i Paweł Czado.
Futbol, najpowszechniejsza i nie wymagająca wyspecjalizowanego sprzętu, więc najbardziej demokratyczna dyscyplina sportu, zawsze wzbudzał dodatkowe emocje. A bez wątpienia zaczęło się tak dziać wkrótce po tym, jak polska reprezentacja piłkarska po raz pierwszy wystąpiła na Mistrzostwach Świata: w 1938 r. we Francji. Rozegrała tam tylko jeden mecz (obowiązywał system pucharowy, a nie grupowy). Ale za to jaki... Przegraliśmy dopiero po dogrywce 5:6 z Brazylią, która w swoim składzie miała słynnego Leonidasa, a potem w całym turnieju wywalczyła trzecie miejsce. Niebawem okazało się, że nie tylko klasyfikacje i punkty są ważne w piłce nożnej.
Gra warta życia
Jacek Gmoch, dawny selekcjoner reprezentacji Polski, która na argentyńskim Mundialu w 1978 r. zajęła piąte miejsce (uznano je wtedy za klęskę, a trenera zwolniono, teraz w ciemno wzięlibyśmy podobny wynik) opisuje w swojej "Alchemii futbolu": "W październiku 1940 roku, w kulminacyjnym momencie powietrznej Bitwy o Anglię, kiedy płonął Londyn, w tymże mieście a także w Glasgow, zapowiedziano przeprowadzenie spotkań piłkarskich. Dochód miał być przeznaczony na ofiary bombardowań i Czerwony Krzyż. Niemcy dowiedzieli się o tym i nazwany Lordem Haw-Haw sławetny zdrajca przemawiający na falach faszystowskich rozgłośni radiowych, ostrzegł Anglików, aby nie ważyli się iść na te mecze, gdyż zobaczą tylko pierwszą połowę, a potem już niczego więcej w życiu. Wbrew groźbom spotkania odbyły się przy pełnych trybunach, na których znaleźli się ci sami ludzie, którzy do tego momentu siedzieli przeważnie w schronach przeciwlotniczych.
W czasie II wojny światowej, w okupowanej przez faszystów Polsce, wszelka sportowa działalność została zakazana pod karą aresztowania, zesłania do obozu koncentracyjnego i w ostatecznym wyniku śmierci, a jednak mimo to w Krakowie, w Warszawie i innych miastach rozgrywano zakonspirowane mecze piłkarskie. Tyle, że wystawiane czaty, w wypadku zbliżania się policyjnych czy też wojskowych patroli, zawiadamiały piłkarzy i kibiców; przerywano grę i wszyscy uciekali" [3].
Jednak po wojnie przez prawie trzy dekady polskim piłkarzom nie udawało się zakwalifikować do finałów Piłkarskich Mistrzostw Świata. Nikt też Polski wtedy nie zaliczał do czołówki w tej dyscyplinie sportu, chociaż pojedynczych piłkarzy ceniono jak Gerarda Cieślika czy Ernesta Pola, a z czasem sukcesy klubowe zaczęły odnosić zabrzański Górnik i warszawska Legia.
To kolejny argument, jak ważne jest, by teraz zakwalifikować się na Mundial, po raz pierwszy rozgrywany w trzech krajach (Stanach Zjednoczonych, Kanadzie i Meksyku) oraz z udziałem 48 drużyn. W sporcie wyczynowym kto nie gra z najlepszymi, ten później przegrywa. Jak nasza reprezentacja aż do 1973 roku i eliminacji, zakończonych pamiętnym meczem na Wembley. Dokonującego w bramce prawdziwych cudów Jana Tomaszewskiego nazwano wtedy "człowiekiem, który zatrzymał Anglię". Bramkę na wagę awansu - bo remis 1:1 dawał Polakom przepustkę na mistrzostwa w Niemczech - wbił Jan Domarski. Paradoksalnie dlatego, że wbrew sztuce gry piłka zeszła mu z nogi, co zupełnie zmyliło Petera Shiltona, jednego z najlepszych bramkarzy świata. Zdobywcy "złotej bramki" Janowi Domarskiemu, który - mamy kolejne paradoksy - zagrał wtedy zastępując pauzującego po ciężkiej kontuzji w pierwszym meczu z Anglikami Włodzimierza Lubańskiego i niczego więcej już w futbolu nie dokonał, ale też to, co zrobił na Wembley, w zupełności kibicom wystarczyło, by zasłużenie go za bohatera narodowego uznać, wcześniej podał piłkę Grzegorz Lato. Sam Domarski swój historyczny wyczyn opisywał prosto: - Naszła, zeszła, weszła i już.
Jak ożywić piękne wspomnienia
W finałach turnieju w RFN w pierwszym meczu z Argentyną prowadziliśmy już po dziesięciu minutach dwa do zera dzięki golom Laty i Szarmacha, co zamiast Domarskiego zagrał na środku ataku. Skończyło się na 3:2, a pokonani rywale w cztery lata później zdobyli mistrzostwo świata, grając w prawie tym samym składzie m.in z Mario Kempesem w ataku. Wielką radość wzbudziły zwycięstwa kadry Górskiego nad zamożnymi Włochami (2:1) i Szwecją (1:0) oraz reprezentującą sprawniejszy wtedy od polskiego model socjalizmu Jugosławią (2:1). Z gospodarzami przegraliśmy (0:1) głównie dlatego, że w wyniku ulewy na grząskim boisku Orły Górskiego nie były w stanie rozwinąć skrzydeł. A grali na nich wtedy Grzegorz Lato i Robert Gadocha. Pierwszy z nich strzelił potem jedyną bramkę jaka w ogóle padła w meczu z Brazylią (a swoją siódmą w turnieju), co dało nam trzecie miejsce, a jemu tytuł króla strzelców. Podziwiano powszechnie piękny styl gry i uznano Polskę za rewelację turnieju, zaś Kazimierza Deynę - za trzeciego piłkarza Europy w plebiscycie "France Football".
Jak opisuje jego biograf Stefan Szczepłek: "popularna była w związku z tym anegdota (..) Rozmawiają ze sobą dwaj przyszli ojcowie, którzy spotkali się w poczekalni szpitala położniczego, gdzie wszyscy oglądają transmisję z kolejnego meczu Polaków.
- Jak się urodzi syn, to jak go pan nazwiesz?
- Jak to jak? Ma się rozumieć, że Kazik.
- To proś pana Boga, żeby nie córka.
- Nic się pan nie bój. Jak córka - to Gadocha" [4].
W ścisłym finale wtedy w 1974 r. Niemcy pokonali Holandię (2:1), z którą teraz zagramy drugi mecz w grupie, oczywiście jeśli się na Mundial dostaniemy.
Za to w 1982 r. nastroje dalekie były od podobnej euforii, skoro w kraju obowiązywał stan wojenny, ludzie wystawali w wielogodzinnych kolejkach po podstawowe produkty, a przed turniejem w Hiszpanii przez pół roku żaden kraj nie chciał rozegrać z Polską meczu towarzyskiego. Piłkarze zagrali więc od razu o punkty i jak się okazało - to właśnie podopieczni Antoniego Piechniczka przywrócili nadzieję znękanemu społeczeństwu. Po trzech bramkach Zbigniewa Bońka - później uznanego za trzeciego gracza Europy jak Deyna w 1974 r. - i wyniku 3:0 z Belgią, w meczu ze Związkiem Radzieckim wystarczał nam remis, żeby awansować do strefy medalowej. I wszyscy wtedy wiedzieli, że nie tylko o piłkę nożną chodzi. Na boisku padł wynik bezbramkowy, z czego - bo mecz oglądano nawet na komisariatach - zgodnie cieszyli się jak we Wrocławiu zatrzymani wcześniej na demonstracji działacze podziemia i pilnujący ich wtedy milicjanci. W półfinale wprawdzie przegraliśmy z Włochami (0:2), bo Boniek nie mógł zagrać za dwie żółte kartki, ale w meczu o trzecie miejsce polska drużyna pokonała 3:2 zasobną i szczęśliwą Francję, powtarzając osiągnięcie ekipy Górskiego. Zaś na trybunach emigranci wywiesili transparenty zakazanej w kraju Solidarności, co dzięki transmisji telewizyjnej podziwiać mógł cały świat.
Również na Mundialu meksykańskim (1986 r.) jak opisują autorzy książki o Piechniczku: "Podczas meczów w Monterrey Polonia wystawia dwie flagi: biało-czerwoną z napisem "Brawo Solidarność" oraz drugą z napisem "God Bless Solidarity". Po pierwszym meczu ta druga jest pokazywana w meksykańskich gazetach i telewizji" [5]. Zaś polską reprezentację w ośrodku Bahia Escondida zabezpiecza "22-osobowa ekipa uzbrojona w broń krótką, przeszkolona w zakresie karate, mająca do dyspozycji dwa samochody" - piszą biografowie, opierając się na resortowych reportach [6]. Esbeków było więc na Mundialu dokładnie tylu, co piłkarzy.
W tym roku w meksykańskim Monterrey zagramy znowu, oczywiście pod warunkiem, że wygramy baraże.Jest o co walczyć. Tym bardziej, że chociaż sarkano na piętnaste miejsce ekipy Piechniczka w Meksyku, wynik ten udało się polskim piłkarzom powtórzyć dopiero po 36 latach w Katarze, gdzie z kolei narzekano na styl gry i zwolniono za to selekcjonera Czesława Michniewicza.
Nieobecni nie mają racji, więc trzeba grać z najlepszymi
Wcześniej zabrakło nas na Mistrzostwach Świata w 1990, 1994 i 1998 roku, a gdy już na nie powróciliśmy, aż do Kataru (2022) nie byliśmy w stanie wyjść grupy. W 2002, 2006 i 2018 r. statystowaliśmy tylko, ponosząc m.in. porażki z takimi zespołami jak Korea Południowa, Senegal czy Kolumbia. Była już o tym mowa, że gdy nie gra się z najlepszymi. trzeba potem nadrabiać dystans. Podobnie jest w klubowej Lidze Mistrzów, gdzie ostatnio do fazy grupowej awansowała osiem lat temu Legia. A w ćwierćfinale czyli najlepszej ósemce ten sam zespół z Polski zagrał przed trzydziestu laty. Jednak chociaż Liga Mistrzów znajduje fanów również w Chinach, bo tam też masowo kupuje się przez internet koszulki w barwach Barcelony czy Juventusu i inne klubowe gadżety - największe emocje wzbudza rywalizacja drużyn narodowych w Mistrzostwach Świata.
Pozostają największym widowiskiem, czego przedsmak mieliśmy podczas gali losowania turnieju, chociaż w roli gwiazdorów wystąpili tam: jako reprezentant gospodarzy prezydent USA Donald Trump oraz prezes międzynarodowej federacji piłkarskiej Szwajcar Gianni Infantino. Zaś sam Mundial, kiedy piłkarze już wyjdą na boiska - to wymarzona okazja do promocji rozmaitych marek. Zarówno tych komercyjnych, jak narodowych. Sukcesy piłkarzy przypominały światu o zdolnościach Polaków, kiedy nie mogliśmy się jeszcze - z powodu oczywistych historycznych ograniczeń - pochwalić dobrobytem, sprawnym zarządzaniem ani suwerennością. Więcej ludzi znało wtedy nazwiska Laty czy Szarmacha niż nawet wirtuozerskiego pianisty Krystiana Zimermana czy wielkiego reżysera filmowego Andrzeja Wajdy.
Tym bardziej teraz, kiedy ogłaszamy, że znaleźliśmy się w gronie dwudziestu najmocniejszych gospodarek świata - można również od piłkarzy oczekiwać, że zameldują się wśród 48 najlepszych drużyn reprezentacyjnych. Skoro na stadionach Stanów Zjednoczonych, Kanady i Meksyku zagrają nie mogące się pochwalić wielkimi piłkarskimi tradycjami Panama, Nowa Zelandia czy Wyspy Zielonego Przylądka, niewielkie na mapie Curacao, czy trapione ostatnio rozmaitymi nieszczęściami (od klęsk żywiołowych poprzez epidemie po wojny gangów) Haiti.
Przestrzegam gorąco przed kpinami z tych finalistów. Zwłaszcza, że już są pewni udziału w Mundialu, o który my wciąż walczymy. Jeśli się na turniej do Ameryki Pn. nie dostaniemy, to z nas się będą śmiać w ojczyznach mundialowych debiutantów jak Jordania czy Uzbekistan. A piękno futbolu, poza urodą samej gry i boiskowym kunsztem gwiazd, również tych, dla których z racji wieku będzie to ostatni Mundial jak dla Argentyńczyka Lionela Messiego, Portugalczyka Cristiana Ronaldo czy naszego Roberta Lewandowskiego, jeśli nam się powiedzie w barażach - polega również na tym, że nie da się z góry wytypować zwycięzcy. To na Mundialach zdarzało się, że Algieria wygrywała z NIemcami, a Peru eliminowało Szkocję, co nie oddawało oczywistych różnic zamożności ani prestiżu między rywalizującymi krajami.
Meczu nie rozgrywa się w komputerze, toczą go między sobą na boisku żywi ludzie, dopingowani przez kibiców, a niespodzianka stanowi nieodłączny walor, stanowiący o atrakcyjności futbolu jako widowiska. Nie tylko na Mundialu, ale tam szczególnie. Pozostaje nadzieja, że to znów Polacy sprawią, jak za Górskiego i Piechniczka, tę największą i budującą dla nas sensację.
Łukasz Perzyna
[1] Marek Bobakowski. Grzegorz Lato. Wyd. JK, Łódź 2015, s. 69
[2] Paweł Czado, Beata Żurek. Piechniczek. Tego nie wie nikt. Agora, Warszawa 2015, s. 52
[3] Jacek Gmoch. Alchemia futbolu. Opr. Tadeusz Olszański. Krajowa Agencja Wydawnicza, Warszawa 1978, s. 7
[4] Stefan Szczepłek. Deyna. Dom Wydawniczy Grażyna Kosmala, Ruda Śląska 1996, s. 96
[5] P. Czado, B. Żurek. Piechniczek... op. cit, s. 227
[6] ibidem
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie