.png)
Politykę zagraniczną prezydenta Donalda Trumpa bez wdawania się w jej szczegóły negatywnie ocenia ponad połowa Amerykanów (52 proc). Za dobrą uznaje ją zaledwie 39 proc. O tym, że Rosja odpowiada za eskalację wojny w Ukrainie, przekonanych pozostaje dwie trzecie rodaków prezydenta Stanów Zjednoczonych [1]. Nie różnią się więc te oceny od formułowanych przez resztę opinii publicznej wolnego świata.
Czyni je jednak mało wartościowymi fakt, że Trump wcale nie musi już zabiegać o popularność wśród Amerykanów, bo nie może się starać o ponowny wybór. Właśnie zaczął drugą kadencję (jako pierwszy od czasów Grovera Clevelanda w XIX jeszcze wieku z czteroletnią przerwą na rządy rywala - w tym wypadku demokraty Joe'go Bidena), to maksimum, na jakie pozwala Konstytucja Stanów Zjednoczonych. Dodatkowy problem tkwi w tym, że - niezależnie od faktycznego braku kontroli nad jego działaniami, bo impeachment przy obecnym układzie sił w Kongresie okazuje się nierealny - jak przyznają autorzy analizy Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych Donald Trump uzyskał w listopadowych wyborach "silny mandat społeczny do rządzenia". Oprócz "swinging states" (stanów zwykle wahających się, czy poprzeć kandydata republikanów czy demokratów) jak Pensylwania, Georgia, Karolina Pn. oraz Michigan i Arizona "Trump przeciągnął na swoją stronę również stan Wisconsin (..), należący do tzw. niebieskiej ściany, czyli regionu tradycyjnie popierającego kandydatów Partii Demokratycznej" [2]. A nawet pozyskał Latynosów. Głosowała też na niego większość Polonii.
Nie za sprawą koncepcji geopolitycznych ani dyplomatycznych nie tyle nawet republikańskiego kandydata (jego wiedza o świecie wydaje się ściśle limitowana) co jego zaplecza. Jak czytamy w analizie Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych: "Zgodnie z wynikami sondaży do najistotniejszych czynników decydujących o chęci głosowania na Trumpa należała ogólna sytuacja gospodarcza w kraju oraz indywidualny dobrostan gospodarstw domowych. Polityka zagraniczna miała marginalne znaczenie dla decyzji podejmowanych przez wyborców " [3].
Rozczarowanie amerykańskiej opinii publicznej tą ostatnią nie ma również teraz większego znaczenia dla samego Trumpa i jego otoczenia. Wszyscy oni korzystają z komfortu jaki daje niedawny wybór oznaczajacy mocny społeczny mandat i nader odległej perspektywy jego weryfikacji, wyznaczanej optymistycznie przez kryzys, jaki po przegranej Kamali Harris trawi ich konkurentów z Partii Demokratycznej. Ci ostatni pozostają sami sobie winni. Fałszywie zdefiniowali kłopot z republikańskim kandydatem, chociaż wcześniej raz już prezydenturę sprawował. Trump stanowi problem nie dlatego, że zasad demokracji w kraju nie przestrzega, lecz z tego powodu, że za granicą ustępuje wrogom demokracji i podnosi ich do rangi wiarygodnych partnerów dialogu, co wcześniej lub później poskutkuje osłabieniem Ameryki a w dalszej perspektywie grozi zredukowaniem jej do roli mocarstwa tylko regionalnego, jaką pełniła przed przystąpieniem do I wojny światowej. Paradoksalnie Trump, mówiący tyle o Kanadzie, Kanale Panamskim i Grenlandii oraz wznoszący mur na granicy z Meksykiem wydaje się w tym kierunku zmierzać. Co może uczynić udział USA w NATO bezproduktywnym. A sojuszników zmusi do szukania rozwiązań nie tyle alternatywnych co uzupełniających.
Nie widać zresztą, by poprzedni prezydenci ponieśli negatywne konsekwencje ustępstw wobec Kremla czy zarzucenia krucjat wcześniej podjętych przez Amerykanów w odległych krajach. Co więcej - skoro prezydenci, którzy przegrali wojny interwencyjne w Korei i Wietnamie sprawowali rządy każdy dłużej niż przez jedną kadencję - wątpliwe, by obecna perspektywa zawarcia "złego pokoju" w sprawie Ukrainy i zapewne ponad jej głową w jakikolwiek sposób niepokoiła Donalda Trumpa bądź jego doradców.
Duch Jałty stale obecny
Inny republikański prezydent, generał Dwight Eisenhower, wcześniej zwycięzca w Europie w walce z Niemcami, w latach 50. przegrał wojnę interwencyjną w Korei, a ściślej podpisał rozejm sankcjonujący ustanowienie dwóch reżimów (proradzieckiego Kim Ir Sena oraz proamerykańskiego na południu) i linię demarkacyjną na 38 równoleżniku. Nie była to wbrew nazwie wojna koreańska tylko, bo po stronie miejscowych komunistów walczyło w niej milion "ochotników chińskich" jak wtedy oficjalnie podawano, w istocie zaś doskonale wyszkolonych żołnierzy wysłanych tam przez Mao Zedonga i Czou En-Laja. Obywatele USA nie tylko upokorzenie "złego pokoju" pomimo poniesionych ofiar przełknęli ale jeszcze wybrali Eisenhowera na kolejną kadencję. Co szczególnie znaczące, termin ich decyzji zbiegł się z interwencją radziecką na Węgrzech w listopadzie 1956 r, kiedy to Imre Nagy i inni miejscowi przywódcy próbowali pójść własną drogą i wystąpili z Układu Warszawskiego. Nadające po węgiersku amerykańskie rozgłośnie najpierw zachęcały antykomunistów do powstania i oporu, potem pozostawiły ich zupełnie samych, pomimo szokującej brutalności najeźdźców, przypominającej obecne zachowania armii Władimira Putina w Ukrainie.
Z kolei inny republikański prezydent Ronald Reagan w 1981 r. nie ostrzegł przyjaciół z Solidarności przed szykowaną przez komunistyczne włądze operacją wojskowo-milicyjną, chociaż datę wprowadzenia stanu wojennego (13 grudnia) i szczegóły planów znał za sprawą raportów pracującego dla CIA pułkownika Ryszarda Kuklińskiego przed tym terminem ewakuowanego z Polski przez służby amerykańskie. Tłumaczenie ówczesnego zachowania Amerykanów. zamiarem... uniknięcia rozlewu krwi w Polsce uwłacza zdrowemu rozsądkowi, bo pozostaje równoznaczne z poglądem, że Reagan co do szczegółów sytuacji zgadzał się z sekretarzem generalnym Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego Leonidem Breżniewem. Wiemy, że tak nie było. Nawet jeśli robienie z tego "drugiej Jałty" uznać za przesadę.
Warto też pamiętać, że wysiłek zbrojny Stanów Zjednoczonych, chociaż decydujący dla rozstrzygnięcia obu wojen światowych, był krótkotrwały w porównaniu z tym, jakim wykazali się sojusznicy brytyjscy i francuscy. Ameryka walczyła odpowiednio w latach 1917-18 tylko (przy czym przystępujący do wojny prez. Woodrow Wilson musiał przełamać silne tendencje izolacjonistyczne w społeczeństwie i Kongresie) oraz 1941-45, przy czym dla tego drugiego czasu rozstrzygające znaczenie miał atak Japończyków na amerykańską bazę Pearl Harbor na Hawajach. Głównym źródłem uległości demokraty Franklina D. Roosevelta wobec Józefa Stalina w trakcie konferencji pokojowej w Jałcie (4-11 lutego 1945 r.) pozostawała nie medyczna słabość schorowanego prezydenta jak czasem to przedstawiają idealistyczne interpretacje, lecz zamiar jak najszybszego zakończenia wojny.
Po ataku terrorystów z Al-Kajdy na Dwie Wieże z 11 września 2001 r, który dla kolejnej generacji Amerykanów stanowił wstrząs podobny jak niegdyś Pearl Harbor 7 grudnia 1941 r. - Stany Zjednoczone rozpoczęły wojnę interwencyjną przeciwko wspierającemu fundamentalistów na całym świecie rządzonemu przez talibów Afganistanowi. Po kilkunastu latach, kiedy celów wojny nie osiągnięto, nastąpiła rejterada stamtąd: wojska wycofano w dogodnym dla Amerykanów momencie bo pomiędzy kadencjami prezydentów republikańskiego i demokratycznego. Afganistan pozostawiono na pastwę talibów, zdradzając zarazem i pośrednio skazując na śmierć miejscowych sojuszników Ameryki.
Zły pokój - jeśli teraz zostanie zawarty w wojnie na Ukrainie pod amerykańskimi auspicjami i z inspiracji Trumpa - nie stanie się więc ewenementem. Raczej kolejnym zdarzeniem potwierdzającym regułę postępowania "wuja Sama" w wypadku odległych od Ameryki wojen. Wojna bliska to dziś raczej ta celna z Chinami, bo toczy się nie tyle przez Pacyfik co w samym USA w supermarketach tanich sieci takich jak Walmart.
Zmiany nie będzie, przyjdzie żyć z Trumpem, potem zapewne z jego republikańskim następcą
Kolejną idealistyczną mrzonką okazuje się przeświadczenie, że przyszła zmiana władzy w Stanach Zjednoczonych - na którą przyjdzie czekać ponad trzy i pół roku, co wydaje się ponad siły nawet tak bohaterskiej dotychczas Ukrainy ale też jej sojuszników - przyniesie z pewnością ożywczy zwrot w polityce amerykańskiej.
Po pierwsze, po klęsce Kamali Harris w listopadowych wyborach prezydenckich to nie republikanie znajdują się w odwrocie i rozsypce lecz demokraci, którzy ją tak lekkomyślnie wystawili, zanim ostatecznie okazała się kandydatką niewybieralną, co było wiadomo od początku. Jeśli rzecz ująć najkrócej, Harris ma wszystkie złe cechy Hillary Clinton, ale brak jej tych dobrych. A żona prezydenta Billa Clintona, który ponad ćwierć wieku temu wpuścił nas do NATO, i tak przegrała z Trumpem wybory prezydenckie w 2016 roku i nie ma większego znaczenia, że uczyniła to w lepszym stylu niż teraz Harris.
Prezydentem USA zaprzysiężonym w 2029 r. zostanie raczej któryś ze współpracowników Trumpa: obecny wiceprezydent D. H. Vance lub sekretarz stanu Marco Rubio. Obaj wykazali się już postawą dalece mniej życzliwą wobec Polski, nie mówmy nawet o Ukrainie, niż ich przełożony. Ten ostatni za pierwszej swojej prezydentury zniósł przynajmniej obowiązek wizowy dla Polaków, narażający naszych obywateli na upokarzające procedury w tym pytania, czy po przyjeździe do USA mają zamiar uprawiać tam prostytucję lub terroryzm. Jednak również za rządów Trumpa uchwalono niekorzystną dla nas ustawę 447 na rzecz zwrotu mienia, pozostałego po obywatelach polskich, którzy padli ofiarą niemieckiego Holocaustu, organizacjom zagranicznym powstałym już po II wojnie światowej. Zaś sympatyczne przemówienie Trumpa pod Pomnikiem Powstania Warszawskiego przed ośmiu laty nie przełożyło się na praktykę polityczną. Prezydent USA mówił o tradycjach wolnościowych Polski to, co wszyscy wiedzą.
Po drugie, nie należy zapominać, że Kamala Harris jako demokratyczna kandydatka na prezydenta Stanów Zjednoczonych w kampanii więcej mówiła o Palestynie niż Ukrainie. Zapewne ze względu na specyfikę swojego elektoratu. Nie da się działań jej dawnego szefa w bIałym Domu, Joe'go Bidena, korzystnych zarówno dla zaatakowanej przez Kreml Ukrainy jak wspierającej ją Polski - rzutować na cały establishment Partii Demokratycznej. Co gorsza, niezależnie od szans na zwycięstwo za trzy i pół roku, w kręgach kierowniczych Partii Demokratycznej ugruntować się może przekonanie, że wybory z listopada 2024 r. zakończyły się przegraną właśnie z tego powodu, że Biden wspomagał tak Ukrainę jak "wschodnią flankę Sojuszu Atlantyckiego", do której zalicza się Polska.
Obawa, że lepszego prezydenta USA niż Joe Biden nie tyle sami Amerykanie co Polacy już nie będą mieli okazuje się w tym momencie w pełni uzasadniona.
Inny demokrata Jimmy Carter przed prawie półwieczem umieścił obronę praw człowieka w świecie wśród priorytetów amerykańskiej dyplomacji, co ułatwiło działanie rodzącej się opozycji demokratycznej w bloku wschodnim (Komitet Obrony Robotników oraz Ruch Obrony Praw Człowieka i Obywatela w Polsce oraz Karta 77 w ówczesnej Czechosłowacji) a z czasem także wielkiemu dziesięciomilionowemu ruchowi społecznemu pierwszej Solidarności w Polsce. Nasz rodak Zbigniew Brzeziński, któremu prezydent Carter powierzył strategiczny ster amerykańskiej geopolityki przyczynił się, m.in. poprzez konsultacje z Watykanem, gdzie Papieżem był wtedy Jan Paweł II, do udaremnienia radzieckich planów inwazji na Polskę w grudniu 1980 r.
Bill Clinton przyjmując nas do NATO w 1999 r. stworzył obecny fundament naszego bezpieczeństwa. Rangę tej decyzji, w Polsce powziętej za rządów Akcji Wyborczej Solidarność w koalicji z Unią Wolności za premierostwa Jerzego Buzka - uświadomiła nam dopiero sytuacja Ukrainy po 24 lutego 2022 r. kiedy to prezydent Rosji Władimir Putin rozpoczął wojnę pełnoskalową przeciwko naszemu sąsiadowi.
Już po tej dacie demokratyczny prezydent Joe Biden dwukrotnie na polskiej ziemi w trakcie oficjalnych wizyt potwierdził aktualność Artykułu Piątego Traktatu Waszyngtońskiego, zobowiązującego wszystkie państwa członkowskie NATO do solidarnej obrony wzajemnej w razie ataku na którekolwiek z nich. Nie ma to wielkiego znaczenia dla Ukrainy, która jak wiadomo do Sojuszu Atlantyckiego nie należy. Dla nas jednak - fundamentalne.
Problem z Trumpem polega również na tym, że gdyby nawet podobną deklarację złożył - nikt nie przywiązywałby do niej wagi. Wiadomo bowiem, że republikański prezydent mówi rzeczy ekscentryczne (dotyczące przyłączenia do USA duńskiej Grenlandiii czy nawet Kanady jako 51 stanu) czasem też sprzeczne z tym, co moment wcześniej sam deklarował. Nie zawsze wynika to z niewiedzy, częściej ze specyficznej koncentracji lub jej braku.
W ubiegły roku Putin zgromadził w rosyjskim Kazaniu uczestników rozszerzonego szczytu BRICS - porozumienia, obejmującego Brazylię, Rosję, Indie, Chiny oraz Afrykę Południową. Przywódcy tych państw zgodnie oponują przeciw globalnej dominacji wolnego świata.
Teraz rolą liderów tego ostatniego pozostaje montowanie sojuszu na rzecz sprzeciwu wobec "złego pokoju" na Ukrainie, narzuconego przez Władimira Putina i żyrowanego przez Donalda Trumpa.
Trump ani jego ludzie się nie zmienią, my musimy
Z pewnością dla demokratycznych państw europejskich - czy należą do Unii jak Francja czy Polska, czy znajdują się poza nią, jak Wielka Brytania i Norwegia - taki "pax americana" który wprawdzie zakończy "gorącą" wojnę w Ukrainie ale otworzy drogę Putinowi do szykowania kolejnych inwazji na inne państwa bądź następnej agresji na Ukrainę - pozostaje całkowicie nie do przyjęcia.
Wspólnota interesów nie oznacza w tym wypadku jako jedynym wariancie rozwoju sytuacji, który taki komfort stwarza, porzucenia wspólnoty wartości. Budowanie podobnej konfiguracji nietrudno też wytłumaczyć społeczeństwom państw demokratycznych.
Kłopoty NATO z sugestiami Trumpa, że Ameryka może zaprzestać dowodzenia europejskimi siłami Sojuszu Atlantyckiego co czyni przecież od 1949 r. lub sygnalizowanym zamiarem zabrania żołnierzy z Europy czy problemy Unii Europejskiej z Węgrami, sprzeciwiajacymi się wszelkim sankcjom wobec Putina - wskazują, że oczywiście zachowując dotychczasowe struktury jako cenne należy zacząć budować uzupełniające je nowe porozumienia.
Polska, sprawująca - co akurat stanowi dzieło przypadku nie nobilitację - prezydencję w Unii Europejskiej przez całe pierwsze półrocze br. jest w stanie z tej technicznej zwykle funkcji uczynić przyczółek do budowania w samej wspólnocie lub również wokół niej nowego systemu bezpieczeństwa zbiorowego.
Europejski system obronny może okazać się szerszy od UE bo z oczywistym udziałem Wielkiej Brytanii i Norwegii a także cierpiącej wprawdzie na deficyt demokracji ale trzeźwo oceniającej rosyjskie zagrożenie Turcji. Fundamentem stać mogłaby się Francja ze swoim potencjałem nuklearnym, od czasów prezydentury Charlesa de Gaulle'a aż po Jacquesa Chiraca wyłączonym z militarnych struktur NATO a więc spod dominacji amerykańskiej, co rzutuje również na obecne możliwości samodzielnego działania. Nowy alians powinien też objąć zagrożone przez Kreml kraje spoza Sojuszu Atlantyckiego jak Mołdawia czy nawet Armenia.
Siadając do gry, zawsze warto mieć do dyspozycji więcej niż jeden wariant. Zwłaszcza, jeśli ma się przy tym jeszcze moralną rację. Dlatego też nie ma większego sensu dalsze utyskiwanie nad nieobliczalnością Trumpa i całej jego administracji. Oni się nie zmienią. My musimy.
Wiedzą o tej potrzebie doskonale Polacy, skoro zaledwie połowa z nas uważa, że Amerykanie dochowają wobec Polski swoich zobowiązań sojuszniczych.
Tylko 13 proc z nas wyraża zdecydowane przekonanie, że w razie zagrożenia, Stany Zjednoczone udzielą nam pomocy. 38 proc uznaje, że raczej tak się stanie. O tym, że pomocy nie otrzymamy przeświadczonych jest raczej 28 proc zaś zdecydowanie 9 proc Polaków [4]. Nie są to wyniki dokumentujące poczucie bezpieczeństwa. Wskazujące raczej na potrzebę poszukiwania nowych jego fundamentów. Bez burzenia dotychczasowych, bo dzieło Clintona i Buzka w postaci polskiego członkostwa w NATO pozostaje aktualne i żywe, nawet jeśli nie rozwiązuje już kwestii bezpieczeństwa. Rolę burzyciela pozostawić trzeba wyłącznie Putinowi, zresztą wybrał ją ostatecznie 24 lutego 2022 r. Rzeczą Trumpa pozostaje, czy zamierza go w tym destrukcyjnym kursie wspierać, nawet pod pretekstem zawierania traktatów pokojowych. Wolny świat pamięta zaś Czesi najbardziej układ w Monachium z września 1938 r. i jego późniejsze konsekwencje, Polacy zaś i ponownie Czesi - również następstwa decydowania o nas ale bez nas w Jałcie. Zaś opinię publiczną krajów Zachodu, dotychczas stosunkowo odporną na kremlowską propagandę, z natury bardziej sceptyczną wobec Amerykanów (popularne "Yankee go home") od społeczeństw późniejszych sygnatariuszy NATO niż państwa zachodnie - nietrudno przyjdzie przekonać nie tylko o potrzebie szukania szerszych niż dotąd rozwiązań, ale o ich niezbędności. Tradycyjne "Yankee go home" znaczyło: niech się stąd zabierają. Teraz dużo rozsądniejsze wydaje się: niech zostaną, ale jeśli się stąd zwiną, to i tak sobie poradzimy. By nie znaleźć się w sytuacji Wietnamczyków, którzy pół wieku temu desperacko chwytali za podwozia amerykańskich śmigłowców, odlatujących z Sajgonu, gdy komunistyczne wojska wkraczały do ich stolicy. To memento dla wszystkich, co wierzą w amerykańską pomoc i ratunek zza Oceanu.
Carter pomimo wyższego wykształcenia przez pewien czas pracował jako farmer w rodzinnym gospodarstwie wyspecjalizowanym w orzeszkach ziemnych. Jednak gdy zabrał się do poważnej polityki, wiedząc, że sam nie zna się na dyplomacji, wziął do pomocy prof. Brzezińskiego. Podobnie Richard Nixon, zakompleksiony na tle własnej edukacji i zwalczany przez intelektualistów i poważne media, oddał ster polityki międzynarodowej w ręce Henry'ego Kissingera, co pozwoliło Stanom Zjednoczonych na normalizację stosunków z Chinami i nawiązanie z nimi współpracy oznaczającej geopolityczne okrążenie Związku Radzieckiego. Z kolei Clinton jeszcze w czasach stypendium, jakie odbył w Oksfordzie (które uchroniło go także przed poborem do Wietnamu) znalazł mentora w kwestiach globalnych w prof. Zbigniewie Pełczyńskim. Dawny uczestnik ruchu oporu w Polsce i żołnierz naszych sił zbrojnych na Zachodzie wprowadzał przyszłego prezydenta w subtelności, dotyczące Związku Radzieckiego i państw przez Kreml zdominowanych, co wpłynęło na późniejsze o 20 lat decyzje Clintona o przyjęciu do Sojuszu Atlantyckiego Polski i innych krajów dawnego bloku wschodniego.
Trump nie tyle nie znalazł współpracowników ani mentorów podobnej rangi, co nawet ich nie poszukuje. Otacza się podobnymi sobie charakterami i umysłami. A ściślej - takimi, nad którymi góruje bez wysiłku. Z tego również powodu nie widać szans na zwrot w jego globalnej polityce. Nie ma mu kto podobnego rozwiązania podpowiedzieć. Co najwyżej pewne dość ogólne nadzieje można wiązać z Coreyem Lewandowskim, nie ukrywającym polskiego pochodzenia szefie pierwszej z dwóch zwycięskich kampanii prezydenckich Donalda Trumpa (2016 r.). Za tamtej jego kadencji omawiał m.in. z pisowskim rządem kwestię "Fort Trump" co jak wiemy poważnymi rozstrzygnięciami się nie zakończyło, bo nie chcieli ich Amerykanie. Obecna pozycja Lewandowskiego w zwycięskim obozie nie potwierdza łączonych z jego osobą oczekiwań, chociaż jeszcze w kampanii przed drugim zwycięstwem (2024 r.) powtarzał niezmiennie, jak dobre skutki dla Polski wynikną z wygranej Trumpa. Przedwcześnie jego wpływu lekceważyć nie należy ale trudno snuć konkretne rachuby co do następstw geopolitycznych z jego karierą związane.
Argumenty za grą na wielu fortepianach
Argument za budowaniem nowych inicjatyw sojuszniczych bez likwidacji dotychczasowych, a ściślej za akceptacją takich działań przez polską opinię publiczną stanowią inne jeszcze badania sondażowe, przeprowadzone także po ponownym objęciu władzy w USA przez Trumpa. Wynika z nich, że Polacy największą sympatią darzą Włochów (lubi ich 60 proc z nas), po nich zaś dopiero Amerykanów (58 proc). Przy czym sympatia dla tych ostatnich zmalała aż o siedem punktów procentowych, niechęć wzrosła o dwa - do 10 proc. Po nich w rankingu sympatii lokują się Hiszpanie (55 proc), Czesi (54 proc), Anglicy (50 proc), Słowacy i Norwegowie (po 48 proc). Najbardziej lubimy więc tych, z którymi możemy się teraz w sprawie naszego bezpieczeństwa dogadywać, niezależnie od tego, czy zarazem ich ojczyzny należą do Unii Europejskiej czy nie (jak Wielka Brytania czy Norwegia). Niemców lubi ledwie 33 proc z nas przy 32 proc niechęci, zaś wobec Ukraińców sympatię odczuwa 30 proc Polaków a niechęć 38 proc [5]. W tym wypadku jednak na mniej entuzjastyczne oceny rzutują niewątpliwie zaszłości historyczne (pamięć o okupacji hitlerowskiej i rzezi wołyńskiej). Niemcy sami są winni, że swoimi głosami wpuścili do Bundestagu kojarzoną z niechlubną przeszłością AfD zaś Ukraińcy - że pomimo ogromu pomocy im udzielanej bardziej nawet przez zwykłych Polaków niż przez nasze władze, nie poskromili probanderowskiej narracji w kwestii Wołynia: wielu z nich wciąż uznaje UPA za bohaterską formację. Dla nas to mordercy.
Rozbieżne emocje wobec Ukraińców nie zmieniają faktu, że kiedy ich kilkanaście milionów przejechało przez Polskę po 24 lutego 2022 r. a parę z nich pozostało to na dłużej, wielu z perspektywą, że być może na zawsze - stali się beneficjentami największej od zakończenia II wojny światowej akcji humanitarnej na ich rzecz. Inicjowanej zwykle przez wspólnoty sąsiedzkie, rówieśnicze i samorządowe. Na skalę, której nie byłoby w stanie objąć samo tylko państwo z wykorzystaniem wyspecjalizowanych instytucji.
Jeśli zaś spojrzeć na narody, do których wedle cytowanego już sondażu CBOS odnosimy się z największą niechęcią, to widać, że ma to związek z poczuciem zagrożenia. Najbardziej nie lubimy bowiem Rosjan (deklaruje to 72 proc z nas) oraz Białorusinów (48 proc) [6].
Dla Polski instrumentalne zachowanie Trumpa wobec europejskich sojuszników i Ukrainy od początku jego drugiej kadencji - pokazuje fiasko obu dominujących od dwóch dekad koncepcji geopolitycznych. Zarówno bezkrytycznie proamerykańskiej reprezentowanej przez PiS, co oznacza miłość bez wzajemności, o czym przekonał się prezydent Andrzej Duda wyczekujący prawie przez godzinę na kilkuminutowe spotkanie ze swoim amerykańskim odpowiednikiem w Białym Domu. Wprawdzie Wołodymyr Zełenski potraktowany został jeszcze gorzej, ale przynajmniej przeciwko temu protestował.
Ale też podobna choć mniej dosłowna porażka spotkała proniemiecką orientację Donalda Tuska, skoro jego ulubieni partnerzy zaprzątnieci tworzeniem wielkiej koalicji i dodatkowo koniecznością budowania jej w taki sposób, by nie napędzić głosu radykałom z Alternatywy dla Niemiec, nie są skłonni pochylać się nad problemami swoich wschodnich sąsiadów ani też któregokolwiek z nich trwale rozwiązać. Nie zareagowali też z refleksem na decyzje Trumpa o wstrzymaniu pomocy dla Ukrainy stanowiące formę nacisku przed rozmowami w Arabii Saudyjskich, do których ekipa Wołodymyra Zełenskiego została tą właśnie drogą szantażu nakłoniona. Dla Polaków to kwestia oczywistej wagi, skoro amerykańska pomoc dla naszych sąsiadów idzie przed podrzeszowskie lotnisko Jasionka.
Nieskuteczność dotychczasowych strategii wytłumaczyć można tempem wydarzeń, ale to kolejny bodziec, żeby tworzyć aktualne scenariusze. Zamiast spierać się o koncepcję obrony na linii Wisły, pochodzącą z czasów, gdy Trump był jeszcze tylko zamożnym deweloperem i osobowością telewizyjną a Putin wydawał się wielu zachodnim dyplomatom sojusznikiem w globalnej walce z radykalizmem islamskim. Gdy sytuacja się zmienia nawet skokowo, strategie państwa muszą za nią nadążyć. Badania opinii pokazują, że obywatele są przygotowani na daleko idące zmiany w polityce zagranicznej i obronnej, jeśli tylko uznają, że przeprowadzenie ich poprawi bezpieczeństwo Polaków.
[1] sondaż IPSOS dla agencji Reutera z 3-4 marca 2025
[2] Polski Instytut Spraw Międzynarodowych. Wygrana Trumpa w wyborach prezydenckich pism.pl z 6 listopada 2024
[3] ibidem
[4] badanie IPSOS dla TVP, marzec 2025
[5] sondaż Centrum Badania Opinii Społecznej, 9-19 stycznia 2025
[6] ibidem
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie