.png)
Zaprzysiężenie Karola Nawrockiego w Zgromadzeniu Narodowym odbyło się w sposób godny i bez ekscesów, co trzeba uznać za sukces wobec obaw wcześniej łączonych z datą 6 sierpnia. Jednak przemówienie prezydenta w parlamencie raczej nie zachwyciło opinii publicznej. Dla zwykłych Polaków mniej istotne okazuje się, że kohabitacja między rządem zwycięzców z 15 października 2023 r. a politykiem, który wygrał 1 czerwca br. zapowiada się jako trudniejsza niż w czasach, kiedy prezydentem pozostawał Andrzej Duda, chociaż wywodził się z tego samego obozu politycznego co dr Nawrocki.
Samorządowcy podobnie jak wiele innych środowisk niezależnych wzywali wcześniej do uznania wyniku wyborczego. Próby jego kwestionowania zatruwały wprawdzie przez parę tygodni klimat życia publicznego w Polsce, ale na szczęście nie rzutowały na sekwencję wydarzeń samego 6 sierpnia. W parlamencie wszystko odbyło się jak powinno. Spora w tym zasługa marszałka Sejmu Szymona Hołowni, który zawczasu ujawnił niebezpieczne scenariusze, do których próbowali go przekonywać niektórzy politycy. Na przykład, żeby obrady zgromadzenia otworzył, ale zamiast przysięgę od Nawrockiego odebrać - obrady odroczył ad calendas Graecas. Na szczęście nie dał się skusić rolą tymczasowego prezydenta. Jednak okoliczności domniemanego planowanego puczu długo będą rozpamiętywane, co jeszcze pogorszy i tak daleki od ideału klimat życia publicznego. Za to samorządowcy niezależni - a pamiętamy jednoznaczne oświadczenie MWS w tej kwestii - mogą być dumni, że skutecznie wystąpili w imieniu milczącej większości, której nie uśmiechały się awanturnicze pomysły Romana Giertycha. Przywiodło to do opamiętania tych, co wybory prezydenckie przegrali.
Wyjątkowo szpetną twarz zaprezentowali za to ich zwycięzcy, a ściślej pisowscy klakierzy, buczący podczas przemówienia ministra obrony Władysława Kosiniaka-Kamysza. Co w istniejącej sytuacji geopolitycznej większą niż na Nowogrodzkiej radość wzbudza na Białorusi.
Ani zwycięzcy nie umieją godnie wygrywać, ani przegrani uznać z honorem porażki - co źle wróży zakrojonej na co najmniej dwa lata kohabitacji premiera z rozdania Koalicji 15 Października (2023) z wybranym 1 czerwca (2025) prezydentem. Konieczność współdziałania premiera z PO-KO z prezydentem z PiS nie stanowi sama w sobie nowej jakości, skoro Nawrocki obejmuje urząd po Andrzeju Dudzie a nie żadnym polityku liberalno-demokratycznym. Układ sił na szczytach władzy wcale się więc nie zmienia. Jednak o ile Duda pozostawał układnym i ugrzecznionym byłym członkiem zacnej Unii Wolności, to Nawrocki okazuje się typem fightera i self made mana, wszystko zawdzięczającego sobie i nikomu nie ustępującego. Teraz stanowi to problem premiera Donalda Tuska. Niebawem zapewne również Jarosława Kaczyńskiego.
Jeśli Nawrocki postanowi wybić się na niepodległość, prezes PiS może okazać się wobec niego bezradny. Po raz pierwszy w swojej karierze scenarzysty politycznego. To wariant na przyszłość najciekawszy, nawet jeśli jeszcze nie najbardziej prawdopodobny. Niedawno Piotr Śmiłowicz zauważał na łamach "Tygodnika Powszechnego", że w odróżnieniu od partyjnych bossów PiS Nawrocki ma doskonałe kontakty z Konfederacją. Oznacza to, że on, a nie starszy o kolejne dwa lata Kaczyński (w wybory przed terminem mało kto wierzy ze względu na kiepskie notowania władzy), może okazać się ojcem chrzestnym przyszłej koalicji rządowej.
Narracja pisowska dominuje niepodzielnie w domenie publicznej, co nie oznacza, że w polskich sprawach rację mają Kaczyński z Nawrockim (bo przecież jeszcze się nie poróżnili). Wynika to bardziej ze słabości obozu demokratycznego, który do starych błędów (symbolizowanych przez worek kartofli od Kingi Gajewskiej dla pensjonariuszy Domu Pomocy Społecznej w Nowym Dworze Maz.) dodaje kolejne, jak spuszczenie ze smyczy Giertycha przez Tuska czy nagonka KO i powolnych jej mediów na marszałka Sejmu Szymona Hołownię i wicemarszałka Senatu Michała Kamińskiego za zasadne politycznie szukanie dróg porozumienia z obozem zwycięskim w wyborach prezydenckich.
Polska ma nowego prezydenta i stare problemy: dwubiegunowość, która przypomnijmy w psychologii klinicznej stanowi jednostkę chorobową a życiu publicznemu również nie służy, choćby przez to, że je zubaża - a także skrajne upartyjnienie sposobu myślenia o polityce. Kurczy się polityczne centrum, zaś Konfederacja coraz mniej różni się od PiS, jakby chciała na ponad dwa lata przed wyborami wkupić w łaski przyszłego koalicjanta.
Ludzi to wszystko nie pasjonuje, czemu trudno się dziwić. Politycy przemawiają w egzotycznym dla reszty Polski języku. Jakby nie dostrzegli, że kampania wyborcza się zakończyła. Niewykluczone, że wiatr historii niespodziewanie poprzewraca zmurszałe partyjne szyldy, co już parę razy w niedawnej historii - najwyraźniej w 2001 r. - miało miejsce. Szansę zyskają wtedy środowiska mogące wykazać się osiągnięciami, nie odpowiadające natomiast za obecną sytuację na szczytach polskiej polityki. Polacy wykazali mnóstwo cierpliwości wobec głównych autorów bieżącej politycznej układanki - czego dowodzi rekordowa frekwencja zarówno teraz jak dwa lata temu - ale kredyt ten stopniowo się wyczerpuje. Nie znikają za to wyzwania, przed którymi stoimy. A knajackie pohukiwania pod adresem ministra obrony wolnej Polski nie zagłuszą odgłosów rakiet spadających na sąsiadującą z nami Ukrainę. Gdy wróg znajduje się u bram, ludzie roztropni mobilizują się, a nie nawzajem opluwają, co wydaje się stwierdzeniem zaliczanym do mądrości potocznych, obcych zapewne tylko klasie politycznej.
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie