Reklama

Jak wybory prezydenckie decydują o losach Polski

08/05/2025 06:18

Oczywiście uprawnienia prezydenta w Polsce nie są podobnie rozległe jak w demokracji francuskiej, ani tym bardziej amerykańskiej, ale obejmują akurat kwestie teraz dla nas najważniejsze: obronności i dyplomacji. Polacy cenią też wybory personalne i większościowe - a w ten sposób właśnie wyłaniamy głowę państwa - dalece bardziej niż głosowanie na partyjne listy do Sejmu.

Trudno się więc dziwić, że ze statystyk dokumentujących 36 lat odzyskanej demokracji wynika, że są to ulubione wybory Polaków.

Mądrzejsi od tych, których wybieramy

Wiele razy w tym czasie podejmowaliśmy w nich decyzje historycznej wagi. W pierwszych powszechnych wyborach prezydenckich po zmianie ustrojowej - wcześniej w tym samym 1990 roku odbyły się pierwsze w pełni wolne wybory do samorządu - Polacy nie dopuścili, żeby głową państwa został nazywany kandydatem znikąd Stanisław Tymiński o podejrzanych powiązaniach i podobnym politycznym zapleczu. Z kolei w pięć lat później drugiej kadencji nie uzyskał, pomimo statusu legendy Solidarności i pokojowej Nagrody Nobla Lech Wałęsa, co odzwierciedlało niezadowolenie Polaków z tempa i jakości przemian ustrojowych. W 2010 r. wybierając Bronisława Komorowskiego zamiast Jarosława Kaczyńskiego, jasno sprzeciwiliśmy się wykorzystywaniu narodowej tragedii katastrofy smoleńskiej dla celów politycznych. Zaś po kolejnych pięciu latach zamiast tegoż Komorowskiego - za sprawą ujawnienia nagrań gorszących sekretnych rozmów prominentów rządzącej PO - woleliśmy widzieć w fotelu prezydenta Andrzeja Dudę. Każda z tych decyzji oddaje na swój sposób mądrość zbiorową Polaków, a niejedna z nich wprawiła w zakłopotanie autorów sondaży i komentatorów bieżącej polityki.

Nie trzeba sięgać do historii, nawet najnowszej, żeby przekonywać, że Polacy mają przed sobą rzeczywisty i powszechnie zrozumiały wybór. W tym głosowaniu zwycięzca musi uzyskać większość. Gdy to nastąpi - cieszy się mocnym i niemożliwym do zakwestionowania  mandatem. Dającym prawo do reprezentowania Polski na arenie międzynarodowej. Szansę skutecznego zadbania o wspólne dla rodaków interesy. 

Obecność aż kilkunastu kandydatów w stawce, reprezentujących nie tylko partyjne szyldy i aparaty, ale i rozmaite mniej formalne środowiska, gwarantuje, że znajdzie się wśród nich ten jeden, którego uznamy za godnego naszego głosu. To główny walor tych wyborów,  oddający całe piękno demokracji.

Wielu polityków z pierwszych stron gazet zachowuje się, jakby chciało nam to głosowanie obrzydzić, bo być może z demoskopijnych symulacji wychodzi im, że przy niższej frekwencji większe szanse ma ich kandydat. Nie zachęca też do udziału przebieg kampanii, naznaczony werbalną na szczęście tylko napastliwością oraz sporami mało istotnymi dla zwyczajnego Polaka - jak debata o tym, jak debatować w telewizji, podczas  której nie tylko sami kandydaci ale ich sztaby i partyjne zaplecze zaprezentowały siebie... z tej gorszej strony. Aż wielu zabrakło czasu na zademonstrowanie projektów i programów na przyszłość, bo skupili się na chorągiewkach tylko i proporczykach.

Głosujemy dla siebie i Polski, nie dla partii i sztabów

Kandydatom wolno kampanię prowadzić po swojemu, powinni jednak wiedzieć, że rychło zostaną za to ocenieni i zdawać sobie jednak sprawę z faktu, że Polaków do udziału w wyborach, podobnie jak do samej demokracji, do której pozostajemy przywiązani, bo pamiętamy jakim kosztem ją odzyskaliśmy, zniechęcić się nie da. Świadczy o tym dobitnie niedawny fenomen wysokiej frekwencji w wyborach parlamentarnych z 15 października 2023 r, którego socjologowie nie przewidzieli i do dzisiaj nie potrafią dogłębnie uzasadnić. Nie jest jednak cudem, że prawie trzy czwarte z nas (74 proc) skorzystało z karty wyborczej, w przekonaniu,  że warto mieć wpływ na sprawy publiczne. Podobnie jak kiedyś po 4 czerwca 1989 r. (chociaż były to jeszcze wybory objęte kontraktem politycznym, to głosy w nich policzono uczciwie, a wynik okazał się jak nigdy później jednoznaczny) - zasadnie jesteśmy w wolnym świecie za to podziwiani.

W obu najmocniej zapisanych w historii głosowaniach, z 1989 r. i 2023 r, wybieraliśmy Sejm i Senat, jednak statystyki obejmujące całość transformacji ustrojowej pokazują, że ulubione wybory Polaków - to właśnie prezydenckie.

Średnia frekwencja w wyborach prezydenckich w Polsce wynosi 58 proc, podczas gdy w parlamentarnych sporo mniej, bo 53 proc, w samorządowych zaś 46 proc, a tych do Europarlamentu - 31 proc.

Rekord obecności przy urnach ustanowiliśmy wprawdzie 15 października 2023 r, decydując o składzie Sejmu i Senatu, ale kolejnymi głosowaniami, które zapisały się masowym udziałem w nich obywateli, okazały się wybory prezydenckie z 1995 r. i 2020 r, (po 68 proc w drugich turach), te drugie pomimo szalejącej wówczas pandemii koronawirusa. 

Wybory wyłaniają głowę państwa, więc naturalnym odruchem pozostaje postawienie znaku na karcie do głosowania przy tym kandydacie,  którego uznajemy za najlepszego na to stanowisko. Nie potrzeba więc dodatkowych motywacji, nawet jeśli suflują je nam nie zawsze w dobrej wierze politycy.

Wbrew ich słowom, wybory prezydenckie nie są bowiem referendum, w którym oceniamy bieżącą władzę w kraju. Ani poprzednią,  która ją sprawowała. Nie chodzi o sondaż popularności rządu ani jego poprzedników, lecz o wskazanie głowy państwa przez większość głosujących Polaków. Wybory prezydenckie nie stanowią też prognozy wyników tych kolejnych, parlamentarnych. Zaprzecza temu najnowsza praktyka  odrodzonej demokracji. Wprawdzie w 1995 r. z Wałęsą wygrał jego postkomunistyczny kontrkandydat Aleksander Kwaśniewski, ale w dwa lata później w wyborach do Sejmu i Senatu zwyciężyła Akcja Wyborcza Solidarność. Pokonanie Rafała Trzaskowskiego z Koalicji Obywatelskiej przez wywodzącego się z PiS Andrzeja Dudę w 2020 r. nie zapobieg o wygranej Koalicji 15 Października w głosowaniu do parlamentu trzy lata później. Każdy, kto umniejsza znaczenie i rangę wyborów prezydenckich, okazuje się więc szamanem tylko czy guślarzem, a nie kompetentnym ekspertem czy przenikliwym analitykiem.

Polacy, decydując w tych wyborach nie słuchają partyjnych propagandzistów, o czym świadczą doskonałe wyniki kandydatów niezależnych: Andrzeja Olechowskiego w 2000 r. drugiego za Kwaśniewskim czy rockmana Pawła Kukiza z poparciem 20 proc rodaków trzeciego w 2015 r. i wreszcie Szymona Hołowni, wtedy celebryty telewizyjnego, podobnie trzeciego w 2020 roku.

Decydujemy sami, nie sugerując się sympatiami mediów głównego nurtu, czego dowodzi fakt, że  ich ulubieńcy, wspierani też przez partie wówczas współrządzące, Tadeusz Mazowiecki w 1990 r. ani Jacek Kuroń w pięć lat później nie znaleźli się nawet w drugich turach głosowania. Za to nadspodziewanie dobre, chociaż nie dające wstępu do rozstrzygającej rozgrywki wyniki, odnotowali zwalczani lub pomijani przez  większość środków masowego przekazu: Jan Olszewski w 1995 r. i Szymon Hołownia przed pięciu laty.

W tym roku o prezydenturę ubiegają się urzędujący prezydent Warszawy Rafał Trzaskowski, prezes Instytutu Pamięci Narodowej Karol Nawrocki, marszałek Sejmu Szymon Hołownia i wicemarszałkini Senatu Magdalena Biejat. Posłem i liderem partyjnym Konfederacji pozostaje Sławomir Mentzen, eurodeputowanym zaś Grzegorz Braun. Jednak 18 maja oceniać będziemy nie ich sprawność na dotychczas pełnionych stanowiskach, lecz zdolności i predyspozycje do sprawowania najwyższej funkcji w państwie. Zdarzało się już, że w wyborach prezydenckich nie zyskali uznania: aktualna prezes Narodowego Banku Polskiego (Hanna Gronkiewicz-Waltz w 1995 r.) ani Rzecznik Praw Obywatelskich (Tadeusz Zieliński w tym samym głosowaniu), chociaż z badań opinii wynikało,  że  Polacy niezmiernie cenią sposób piastowania przez nich tych stanowisk.

Wybory prezydenckie rządzą się jednak własnymi prawami. I to wyborcy decydują, a  nie demoskopijne instytuty. Dziesięć lat temu większość sondażowni długo dawało Komorowskiemu wygraną i to w pierwszej turze. Zwyciężył wtedy w drugiej rundzie Duda.  Zaś przed dwoma dekadami na czołówce szacownego dziennika, a wcale nie była nim najbardziej sprzyjająca temu kandydatowi "Gazeta Wyborcza", ukazał się artykuł z grafiką, pokazującą, że już w pierwszej turze wygra Donald Tusk. Także wówczas okazało się, że prezydentem został nie faworyt, lecz jego rywal: w drugiej rundzie Lech Kaczyński.

Przed piętnastu laty jedna z gazet, bezpłatna, więc nie musieliśmy żałować później nadaremno wydanych na nią pieniędzy - odtrąbiła przedwcześnie wygraną Jarosława Kaczyńskiego w wyborach prezydenckich. Na podstawie danych, jakimi w chwili zamykania numeru dysponowała, bo o zwycięstwie Komorowskiego przesądzili wtedy mieszkańcy wielkich miast, głosujący w godzinach późniejszych, niż zwykli to czynić sprzyjający raczej kandydatowi PiS wyborcy ze wsi i małych miasteczek.

Podobne lapsusy nie stanowią zresztą wyłącznej przywary polskich mediów. Do historii tak prasy jak wyborów w USA przeszedł numer "Chicago Daily Tribune" z 1948 r. oznajmiający na pierwszej stronie: "Dewey pokonał Trumana". Trzymający niefortunną gazetę w ręku czytelnicy wiedzieli już, że prezydentem został Demokrata Harry Truman a nie jego republikański kontrkandydat Thomas Dewey.

O prezydenturze, wszędzie tam, gdzie pochodzi ona w wyborów powszechnych - jak w Stanach Zjednoczonych i Polsce, Francji czy Czechach - decydują bowiem żywi ludzie a nie komputerowe symulacje. W dniu tych wyborów, bardziej niż jakimkolwiek innym, odczuwamy rzeczywistą siłę własnego zdania i głosu. Tym bardziej warto z tego naszego prawa skorzystać. Wybieramy bowiem prezydenta na czas trudny i niepewny, w którym potęgę wyzwań określa sytuacja za wschodnią granicą, gdzie od agresji Kremla na Ukrainę już ponad trzy lata toczy się gorąca wojna pełnoskalowa. I również napór nielegalnych imigrantów z Białorusi, narastająca groźba wycofywania się naszych amerykańskich sojuszników z Europy, zmuszająca nas do poszukiwania nowych rozwiązań obronnych w ramach Unii Europejskiej. Wreszcie realna groźba światowego kryzysu gospodarczego i totalnej wojny celnej. Z tym wszystkim będzie musiał sobie poradzić nasz nowy prezydent, wyłoniony na pięcioletnią, zapewne najtrudniejszą w porównaniu z mandatami poprzedników, kadencję.

Wybieramy więc dla siebie kandydata, który ma zrealizować nasze aspiracje i oczekiwania i po części chociaż uśmierzyć uzasadniony w trudnej sytuacji niepokój obywateli. Wybieramy dla Polski - kandydata, który będzie w naszym przekonaniu godnie  państwo reprezentował, na przykład w trakcie konferencji pokojowej kończącej gorącą wojnę w Ukrainie. Nie głosujemy nikomu na złość, jak czasem się zdarzało, ani z przekory: stawka okazuje się bowiem zbyt wysoka. To nie żadne belferskie pouczenia, lecz wniosek z setek rozmów, jakie na co dzień się słyszy i odbywa nie w gmachu parlamentu tylko albo w trakcie śniadań prasowych, lecz w codziennych kolejkach do kasy w Lidlu i bankomatu, w osiedlowej Żabce czy sieciowej kawiarni przy Trakcie Królewskim, na stacji benzynowej i urzędzie podatkowym, bo pity właśnie składamy, to przecież ta pora.

W wyborach prezydenckich Polacy zawsze decydowali roztropnie, z pewnością podobnie postąpimy i tym razem. Ważne, żeby znów - jak w pamiętnym głosowaniu do Sejmu 15 października 2023 r. - było nas przy urnach jak najwięcej. Nasza masowa obecność w punktach wyborczych stanowi sygnał zarówno dla wszystkich, co nam dobrze życzą, jak i tych, o których tego samego powiedzieć nie możemy. Zaś  nowemu prezydentowi da mocniejszy prestiż, który przyda mu się do wypełnienia zadań, o których nawet nie musieli myśleć jego liczni poprzednicy. Głowę państwa wybieramy na trudne czasy.

Aktualizacja: 29/05/2025 10:57
Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Wróć do