.png)
Decyzję o ubieganiu się o prezydenturę kraju wedle nieoficjalnych wiadomości Rafał Trzaskowski ogłosi na olsztyńskim Kortowie, w trakcie partyjnej szkoły letniej Platformy Obywatelskiej prowadzonej pod nazwą Campus Polska Przyszłości. Z dala od Warszawy, gdzie wciąż pozostaje prezydentem, ale przed ewentualnym przejściem z Ratusza do "dużego pałacu" obiegówki stemplować nie zamierza. Niczego po sobie nie pozostawi, a co zaczął - będzie dalej rozgrzebane. Wybór formatu imprezy pokazuje też, że nie potrafi oderwać się od własnej partii. A miarą jego słabości pozostaje fakt, że chociaż sam jest wiceprzewodniczącym Platformy, to jego szef, lider PO, premier Donald Tusk wciąż nie poparł jednoznacznie jego prezydenckich aspiracji w kraju.
Wręcz przeciwnie, w wywiadzie dla TVP doskonale poprowadzonym przez charyzmatyczną Justynę Dobrosz-Oracz, Donald Tusk z miną jakby właśnie wypił duszkiem sok cytrynowy, jak w komunistycznych jeszcze czasach musieli robić pretendenci do przyznawanego przez warszawską popołudniówkę "Kurier Polski" Orderu Uśmiechu - spytany o ocenę zamiarów Trzaskowskiego oznajmił, że ma on jeszcze wiele do zrobienia w Warszawie.
Trudno się z tym nie zgodzić. W niedawnym rankingu polskich miast, w których żyje się najlepiej zwyciężył Olsztyn przed Lublinem. Bo tam w miarę zdrowo a przestępczość niewielka. Trzecie miejsce w sporządzonym przez Business Insider zestawieniu zajęły ex aequo Poznań i Gdańsk. Stolicy brakuje na podium. Wskazano ją jako siódme dopiero wśród najlepszych do życia miast. Wyprzedzają ją nawet Katowice i Bydgoszcz [1]. To miara kompromitacji jej włodarza.
W śródmiejskim parku. gdzie wyprowadzamy owczarka niemieckiego, przyjaciółka utyskuje na bałagan w mieście za bieżącej prezydentury. Podjeżdżająca oldskulowym kabrioletem Mercedesa na sąsiadujący z zieleńcem parking para młodych ludzi, zadowolonych i eleganckich niczym z wyborczego afisza Koalicji Obywatelskiej, skwapliwie włącza się do rozmowy.
- Trzaskowskiemu nie zależy. Nie jest stąd, tylko z Krakowa - objaśniają przyczynę.
Warszawiacy pamiętają Rafałowi Trzaskowskiemu, że z chwilą, gdy po raz pierwszy wystartował na prezydenta Warszawy, właśnie z Krakowa piastował mandat poselski.
Prezydent ma mnóstwo książek, ale nie czyta tego, co podpisuje
Dlaczego w takim razie na niego głosowaliśmy, można spytać. Odpowiedź nie będzie zawiła, za to przekonująca. Po to, żeby nie wygrał kandydat PiS. Powiem więcej: była to słuszna decyzja. I nie my powinniśmy się jej wstydzić, lecz prezydent Rafał Trzaskowski, że w zamian za poparcie - bo nawet nie zaufanie przecież - nie podjął się tu roli dobrego gospodarza. Fotel w Ratuszu potraktował jak ten znany z filmu o Jamesie Bondzie, który pozwala na katapultowanie się w trybie błyskawicznym.
Oczywista arogancja zawiera się w prostej chronologii: dopiero co wybrany ponownie w pierwszej turze na drugą kadencję w stolicy w kwietniu br. Rafał Trzaskowski już w sierpniu tegoż roku zapowiedzieć ma, że swój urząd porzuci, by ubiegać się o inny. Przy czym w grę nie wchodzi racja stanu. Trzaskowski nie jest bowiem charyzmatycznym przywódcą, władnym nam powiedzieć, że Ojczyzna go wzywa. Jeśli tak postąpi, nie tylko młodsza część elektoratu uzna, że ściemnia.
Lepszego wyboru jednak nie było ani w 2018 ani wiosną bieżącego 2024 roku. Warszawiacy pamiętają prezydenturę Lecha Kaczyńskiego w latach 2002-5 w stolicy. Chociaż jako pierwszy gospodarz Warszawy mógł się pochwalić mandatem pochodzącym z bezpośredniego wyboru mieszkańców - wcześniej o prezydenturze stolicy rozstrzygali jej radni - wstrzymał tu wszystkie inwestycje, poza tymi, co służyły jego partii. Zarządzanie Warszawą potraktował jako trampolinę do walki o prezydenturę kraju, zresztą zwycięskiej.
Trzaskowski wstrzymywać nie ma czego, bo też niewiele rozpoczął. Po sześciu latach rządzenia miastem brak przedsięwzięcia, które dałoby się z nim identyfikować.
Jednak jeśli o trampolinę i wzajemne relacje obu prezydentur chodzi - Trzaskowski choć niby sam z innego bieguna, podąża drogą Lecha Kaczyńskiego. Dla obu Warszawa stała się nie celem lecz środkiem. A stolica warta jest przecież tego, by demokratycznie wyznaczony przez mieszkańców gospodarz poświęcił jej cały swój czas i energię.
Nie przypadkiem dobrą pamięć w stolicy pozostawili po sobie tworzący zręby nowoczesnego zarządzania nią chociaż skromni gospodarze: Stanisław Wyganowski i Marcin Święcicki a wreszcie Wojciech Kozak. Na plus wszystkich trzech kadencji Hanny Gronkiewicz-Waltz policzyć trzeba jej liczne inwestycje z Centrum Kopernika na czele. Cieniem na jej prezydenturze kładzie się jednak bezmiar krzywd, związanych z reprywatyzacją warszawską. Za ich przyczyną mieszkańcy zablokowali dopiero co jej wybór do parlamentu, chociaż ze względu na wysokie miejsce na liście kandydatów zwycięskiej przecież partii wydawał się niemal przesądzony.
Paweł Piskorski, chociaż trudno go nazwać samorządowcem z krwi i kości, skoro zarówno przed prezydenturą Warszawy jak po niej znajdował się w gronie liderów znaczących partii politycznych (najpierw Unii Wolności, później Platformy Obywatelskiej), uznanie mieszkańców zdobył sobie determinacją w kwestii budowy metra. W jego tunelu symbolicznie pokazał ówczesnemu premierowi Jerzemu Buzkowi granicę możliwości finansowych miasta. Warszawiacy doskonale pamiętają, komu zawdzięczają Most Świętokrzyski, chociaż nie zapomnieli również o sławetnym "układzie warszawskim", skupiającym zblatowanych radnych.
Próżny jak rzadko który polityk, Trzaskowski - co naprawdę zdumiewa - nawet nie próbował wznieść sobie pomnika w mieście. Zbudować czegoś, co w sposób trwały by się z nim kojarzyło. Nie zapewnią podobnego efektu ścieżki rowerowe ani pojedyncze nadal oddawane stacje metra, strefa czystego transportu ani ograniczeń prędkości do trzydziestu kilometrów na godzinę, kojarząca się stałym mieszkańcom z utrapieniem i mitręgą biurokratyczną. Prezydent powtarza bez ustanku, jak wielką wagę przykłada do współpracy z organizacjami pozarządowymi ale przez lata sprawowania urzędu nie wykonał nawet jednego gestu pod adresem niezależnych samorządowców. Własna partia wystarczy. Zasoby kadrowe miasta tożsame są z aparatem i zapleczem rządzącej Koalicji Obywatelskiej. A jego główny włodarz coraz częściej dzieli zamiast łączyć.
Zdejmowanie krzyży ze ścian urzędów okazuje się zbędnym przeostrzeniem, bo wcześniej mało komu przeszkadzały. Łatwiej jednak wywoływać kolejną plemienną zimną wojnę "ideolo", niż usprawnić obsługę petentów.
Chwalcy prezydenta Warszawy rozpisują się, ile to ma książek w swoim gabinecie: tyle, że to miejsce pracy, a nie biblioteka. Gorzej, że Trzaskowski zdążył już udowodnić, że nie czyta tego, co potem podpisuje. Trudno przecież uwierzyć, aby - nie pozbawiony instynktu samozachowawczego - przebiegł wzrokiem, zanim autoryzował, treść dyrektywy o konieczności ograniczenia spożycia mięsa i nabiału. Aferę ujawnił liberalny "Dziennik Gazeta Prawna" a nie żaden z pisowskich "przekaziorów".
Prezydent Warszawy pragnie uchodzić za intelektualistę. O takim statusie rozstrzyga jednak konkretny i wymierny dorobek. Ten, kto wyłącznie pięknie mówi i nawet przekonująco peroruje w dyskusjach i debatach - pozostanie tylko gawędziarzem. Marek Aureliusz rządził kompetentnie i roztropnie a jego "Rozmyślania" cenione są po upływie tysiącleci. Jeśli i Trzaskowski swoje myśli po godzinach spisuje, zapewne mało kto zechce je przeczytać, gdy wszystkie jego kadencje dobiegną już końca.
Panowanie i centralizm demokratyczny
Trzaskowski pozostaje celebrytą. Znanym z tego, że jest znany. Popierali go masowo, gdy kandydował, ludzie kultury i nauki, czemu trudno się dziwić. Woleli go od startujących z PiS: kibica Odry Opole Patryka Jakiego oraz sprawiającego wrażenie wycofanego Tobiasza Bocheńskiego. I ultralewicowej Magdaleny Biejat. Gdy Trzaskowski wygrał raz i drugi, długu wobec artystów i intelektualistów nie spłaca. Warszawa nie stała się centrum festiwalowym ani miejscem ważkich debat. Na Narodowym częściej koncertują raperzy niż tenorzy światowej sławy. Nie zjeżdżają się też na kongresy do stolicy Polski autorytety świata nauki.
Trzaskowski w Warszawie panuje, a nie rządzi. Uświetnia i przecina wstęgi. O stylu jego zarządzania trudniej coś powiedzieć. Wiadomo, że ograniczył samodzielność dzielnic. Radni muszą pytać o wszystko Ratusz, nawet o pozwolenie na wyjazd w delegację. Zadziwia ten centralizm demokratycznego włodarza.
Warszawa nie potrzebuje chybionego gwiazdorstwa i powierzchownego marketingu, jaki oferuje dziś pompowany przez czeredę specjalistów od wizerunku Trzaskowski. Bardziej pozytywizmu i pracy organicznej.
Historycy i warsawianiści doskonale oceniają Sokrata Starynkiewicza, patrona placu na Ochocie, pod koniec XIX wieku przez siedemnaście lat prezydenta Warszawy, który zbudował w niej filtry, stworzył nowoczesny system kanalizacji i wodociągów, uruchomił tramwaj konny i przeprowadził renowację Kolumny Zygmunta. Wszystko w trudnych czasach carskiego panowania nad stolicą.
Nie zdążył wprowadzić w życie większości swoich projektów Stefan Starzyński, zanim przeszedł do historii jako bohaterski obrońca stolicy, we wrześniu 1939 r. odrzucający możliwość ucieczki, z której skorzystała reszta sanacyjnych władz. Ostatniemu prezydentowi stolicy w międzywojniu marzyły się nowoczesne arterie i imponujące gmachy użyteczności publicznej na Polu Mokotowskim. Wioska olimpijska na użytek przyszłych igrzysk, Wystawa Światowa i Dworzec Zachodni. Przed 1 września zdążył oddać do użytku Muzeum Narodowe, Dom Turysty i Szpital Przemienienia. A Trzaskowski rządzi Warszawą już rok dłużej niż dane to było Starzyńskiemu.
Stolicy trzeba wizji na miarę Stefana Starzyńskiego, ale też i jakości życia. A ta ostatnia pogarsza się skokowo. Fatalne rankingi nie biorą się znikąd.
Slumsuje na potęgę Śródmieście Warszawy. Rzędy pustostanów straszą przy Nowym Świecie i Chmielnej, gdzie miało być, przez chwilę nawet było i bez wątpienia być powinno elegancko. Idziemy prestiżową Mokotowską, wokół butiki i liczne lanserskie atelier, a na ulicy po prostu cuchnie padliną. Pewnie z piwnic, jakieś koty czy szczury.
Kloszardzi i żebracy, do niedawna okopani na Dworcu Centralnym, objęli w posiadanie Trakt Królewski. Straszą turystów i psują wizerunek Polski a nie tylko miasta.
A przecież Trzaskowski dba bardziej o przyjezdnych niż o miejscowych. W Śródmieściu widzi hostele i kluby. Strefę głośnej zabawy. Taki ma plan rozwoju. Tyle, że stolica to nie Ibiza i stali mieszkańcy nie stanowią tu wyłącznie marginesu. A z atrakcji dla przybyszów przeznaczonych, dla siebie nic nie mają. Niekończące się remonty nie poprawiają ich jakości życia: teraz rozkopano plac na Rozdrożu, od czasów Edwarda Gierka, który pod nim wytyczył Trasę Łazienkowską jeden z głównych u nas węzłów komunikacyjnych. Nie wiemy co się z tego wyłoni, ale można się obawiać, że będzie jak z placem Trzech Krzyży: wcześniej modny i elegancki, z licznymi ogródkami restauracji i kawiarń, po remontowym bałaganie stracił zamiast zyskać. Przejście zaś przez to prestiżowe do niedawna miejsce przypomina poruszanie się w labiryncie. Podobnie okolice Domu Braci Jabłkowskich, przed wojną imponujące a już po niej całkiem przyzwoicie odrodzone - niedawna renowacja sprowadziła do poziomu estetyki patio pomiędzy biurowcowymi klockami na służewieckim Mordorze. Wygląda to dużo gorzej niż przedtem.
To, co nowe, tego niewiele i powstaje zupełnie bez stylu. I nie chodzi tylko o patodeweloperkę, niepodzielnie królującą na obrzeżach miasta stołecznego. Nadźgane w okolicach metra Rondo Daszyńskiego bezkształtne biurowce wyrastać mogłyby równie dobrze w Kuala Lumpur czy Jekaterynburgu względnie w stolicy któregoś z szejkanatów nad Zatoką Perską. Lepiej się nie zastanawiać, co powiedziałby na podobny gwałt na przestrzeni publicznej patron ronda, nieugięty demokrata i marszałek międzywojennego Sejmu Ignacy Daszyński, który jak wiemy, gdy w gmachu parlamentu pojawili się sanacyjni oficerowie, odmówił wznowienia obrad pod taką presją i nawet autorytet samego Marszałka Józefa Piłsudskiego nie skłonił go do zmiany decyzji. Zresztą jeśli o historię chodzi, nie trzeba cofać się aż tak daleko.
Nie zawsze korzystnie wypada nawet porównanie z przaśnymi czasami socjalizmu. Nawet pod koniec dawnego ustroju, kiedy w oczach bankrutował a Chmielna oficjalnie nazywała się Rutkowskiego na cześć komunistycznego terrorysty - mnóstwo było przy niej komisów z eleganckimi rzeczami z importu i warsztatów rzemieślniczych. Teraz smrodzą tam wietnamskie jadłodajnie. Wzdłuż Nowego Światu usytuowane były kawiarnie - "Nowy Świat", "Kuchcik" czy "U Ekonomistów", gdzie konspirowało się i omawiało pomysły dzieł artystycznych lub reform gospodarczych. Teraz miejsce tych magicznych miejsc zajęły tanie kebabownie, sieciowe kafejki i Żabki, których bez liku. Wszystko bez wyrazu. Pożyteczne nawet, ale centrum dwumilionowej aglomeracji to nie Szmulki ani Annopol i nieco inaczej od nich powinno wyglądać.
Zanikł nawet słynny od lat pięćdziesiątych Empik, symbolicznie, skoro mieścił się pod napisem "Cały naród buduje swoją stolicę". Teraz tylko napis pozostał.
Stąd propozycja pod adresem Trzaskowskiego: zanim stąd odejdzie, niech najpierw postara się podstemplować obiegówkę. Ze wszystkich swoich rozlicznych obietnic wypełnił tylko jedną: nie dopuścić PiS-u do władzy w Warszawie. Ale to akurat nasza, a nie jego zasługa, że udało się powrotowi sił zła do Ratusza zapobiec. Niech teraz wykona chociaż tyle pracy, żeby na uczciwy raport zamknięcia starczyło.
Rejtanem, co oczywiste, nikt się kłaść nie będzie, żeby prezydenta stolicy w niej zatrzymać, po to, aby wykonał choć cząstkę tego, co obiecał. Przypomnieć mu jednak warto słowa jednego z patronów współczesnej polskiej demokracji, akowca i więźnia Oświęcimia prof. Władysława Bartoszewskiego: "Warto być przyzwoitym". Czyż nie tak?
[1] por. Dominika Czerniszewska. Najlepsze miasta do życia w Polsce... dziendobry.tvn.pl z 2 kwietnia 2024
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie