.png)
Aktualna lista kandydatów w wyborach prezydenckich przypomina tablicę Dmitrija Mendelejewa, gdzie jak wiemy znajduje się również miejsce na pierwiastki, które jeszcze nie zostały odkryte. Przy czym substancje znane każdemu uczniowi podstawówki sąsiadują tam z metalami ziem rzadkich, o których wiedzą wyłącznie specjaliści.
Tematem kampanii stanie się krytyka obecnych rządów - ze strony pretendentów z opozycji, oraz obrona demokracji - główny zapewne motyw wszystkich kandydatów rządzącej Koalicji 15 Października. Obywatele w sondażach wykazują, że powinny się nimi stać raczej bezpieczeństwo państwa i opieka zdrowotna.
Stawka kandydatów nie jest jeszcze zamknięta, chociaż znamy głównych z ich grona. Zasadniczą. chociaż nie wyłączną osią walki okaże się rywalizacja między Rafałem Trzaskowskim jako zwycięzcą prawyborów w Koalicji Obywatelskiej (kosztem Radosława Sikorskiego) a nominatem Prawa i Sprawiedliwości przedstawianym jako kandydat obywatelski Karolem Nawrockim. To jednak tylko przewidywanie, które nie zakłada żadnej wyłączności. Zwłaszcza, że w gronie rywali do prezydentury znajduje się Szymon Hołownia, rewelacja tych właśnie wyborów sprzed czterech lat. Przez ten czas umocnił on swoją pozycję: założył partię Polska 2050 a następnie zawarł z PSL koalicję Trzecia Droga, której dobry wynik (14 proc) rozstrzygnął o odsunięciu PiS od władzy po ubiegłorocznych wyborach październikowych. Sam Hołownia został zaś marszałkiem Sejmu i zarazem najbardziej rozpoznawalną osobą z grona wszystkich pełniących tę funkcję po 1989 roku.
Swoich kandydatów wystawią też pozostałe główne partie obecne w parlamencie: Konfederacja (już faktycznie prowadzi kampanię jej pretendent Sławomir Mentzen), Nowa Lewica (Agnieszka Dziemianowicz-Bąk lub co mniej prawdopodobne Magdalena Biejat) i zapewne partia Razem (wszystko wskazuje na Adriana Zandberga). Z grona pozostałych już zgłosił się Marek Jakubiak (środowisko Kukiz'15), w grę wchodzą także: Jan Klimek - były poseł Unii Wolności i SLD jako kandydat polskiego rzemiosła, gen. Rajmund Andrzejczak wsparty przez Kanał Zero (chociaż wcześniej kandydowanie sam zapowiedział jego szef Krzysztof Stanowski) wreszcie ekonomista Artur Bartoszewicz. W sytuacji gdy druga tura wydaje się pewna, warto bacznie obserwować działania każdego z nich i progresję poparcia, bo decydować może przełożenie się ich głosów na tych, co w rozgrywce pozostaną.
Wyraźną intencją zarówno polityków KO i PiS jak mediów głównego nurtu - w tym sensie zbieżne pozostają zamiary TVN i Republiki - okazuje się prezentowanie prezydenckiego wyścigu tak, jakby od razu miała się odbyć jego druga tura. To obraz nie tyle uproszczony, co zafałszowany. Nie pomagają też obecne sondaże, bo w fazie prekampanii i bez znajomości kompletu nazwisk pretendentów dokumentują one wyłącznie poparcie dla największych ugrupowań politycznych. Świadczy o tym fakt, że gdy tylko Hołownia niedawno ogłosił, że kandyduje, odbił się wyraźnie od słabych notowań macierzystej Trzeciej Drogi. Podobnie wskazanie przez PiS Karola Nawrockiego pokazało, że nie szkodzi mu nikła rozpoznawalność: gdy kandydatem zostawał, znało go zaledwie 39 proc Polaków (sondaż Opinia24 z listopada 2024). Teraz 24 proc deklaruje chęć głosowania na niego - i jak w komunikacie o stanie wód ich liczba rośnie.
Osoba Rafała Trzaskowskiego nie stanowi zaskoczenia. Przegrany z wyborów prezydenckich z 2020 r. startuje tym razem z pole position faworyta z partii rządzącej: Koalicji Obywatelskiej.
Nominując go w wyniku prawyborów partia władzy pozbawiła się efektu niespodzianki, jaki mógł ucieleśnić drugi z pretendentów: Radosław Sikorski. Były wiceminister obrony z rządu Jana Olszewskiego i szef tego samego resortu za rządów PiS pozyskać miał szansę wyborców konserwatywnych, u Trzaskowskiego - choć prawybory wygrał - trudno dostrzec podobne możliwości. Szklany sufit stanowi raczej dla niego górna granica poparcia Koalicji Obywatelskiej.
Zaszkodzą Trzaskowskiemu w próbach rozszerzania elektoratu co najmniej trzy sprawy:
1. słaba jakość jego rządów w Warszawie, zwłaszcza brak wizjonerskich projektów, jak metro za Pawła Piskorskiego. Nie są nimi: tramwaj do Wilanowa ani kładka pieszo- rowerowa przez Wisłę.
2. wojna o krzyże, nakaz ich zdejmowania w stołecznych urzędach, zwłaszcza, że gdy tam były, mało komu przeszkadzały, raczej niezbyt zauważalne. Wyborców nie tyle konserwatywnych co po prostu umiarkowanych zraża to w sposób oczywisty
3. podpis pod pamiętną deklaracją przewidującą przestawianie mieszkańców na wegetarianizm oraz odzwyczajanie ich od jedzenia jajek i sera a także kupowania nowych ubrań, co razi szczególnie u prezydenta -sybaryty, znanego z wygodnictwa oraz zbędnych często podróży zagranicznych. W tym wypadku wariant najkorzystniejszy dla Trzaskowskiego zakłada, że nie czyta tego, co potem podpisuje - a to akurat na prezydenta prawie 40-milionowego państwa nie najlepsza rekomendacja.
Atuty Trzaskowskiego to:
1. wysoka rozpoznawalność i dość nieokreślony wizerunek "fajnego faceta", pozwalający mu w kampanii przypisać niemal dowolne przymioty
2. Status dwukrotnego zwycięzcy wyborów w Warszawie kosztem PiS i odleglejsze już skojarzenie z efektem 15 października, póki ostatecznie nie wygasł, a nawet z 2020 r: przy czym powróci tu wątek "ukradzionego zwycięstwa" (wybory kopertowe)
3. wsparcie struktur Platformy jako partii nie tylko rządzącej ale ogólnopolskiej oraz mediów głównego nurtu.
Zapowiada się jednak, że bardziej niż mógłby Sikorski, stanie się Trzaskowski kandydatem tłustych kotów. Ogranicza to możliwości pozyskiwania poparcia w rozmaitych grupach od pierwszy raz głosującej młodzieży po emerytów.
Niemądry lans - na przykład podkreślanie przez media, że Trzaskowski to poliglota, chociaż kandyduje na prezydenta a nie na tłumacza - podobnie jak dziewięć lat temu w wypadku Bronisława Komorowskiego przynieść może odwrotne skutki.
Nie widać w dotychczasowych działaniach Trzaskowskiego w prekampanii istotnej dynamiki. W prawyborach KO energię uosabiał przegrany w nich Sikorski.
Trzaskowskiego nie da się przedstawiać jako swojego chłopa. Pozbawiony jest też charyzmy.
W kampanii prezentowany będzie jako kandydat "fajny" w duchu wakacyjnego Campusu Polska Przyszłości i obrońca demokracji: przypominane będą więc jego zasługi z 2020 r. kiedy to uchronił swoich przed sromotną porażką, jaką wróżyły słabnące notowania Małgorzaty Kidawy-Błońskiej. W sondażach zaufania lokuje się zwykle w pierwszej trójce polityków, rywalizując tam z Andrzejem Dudą oraz Donaldem Tuskiem.
Dla aparatu PO-KO to jednak Tusk pozostaje "kierownikiem" (określenie Rafała Grupińskiego) i zasadniczym punktem odniesienia. Nie wszystkie zapewne struktury z równym przekonaniem pracować będą na rzecz Trzaskowskiego, zwłaszcza, że nie kojarzy się on blisko ze zwycięstwem z 15 października ub. r., wyborców trzeba raczej na to naprowadzać. Nie są też znane dalsze plany Radosława Sikorskiego, pewne zaś pozostaje, że energia ujawniona w jego kampanii wewnętrznej nie przełoży się w prosty sposób na zwycięskiego w prawyborach kandydata.
Środowiska związane z Kościołem mobilizować będą przeciw Trzaskowskiemu opinię publiczną. W kampanii będzie też atakowany za zaniechania w Warszawie: to znany już syndrom oczyszczalni ścieków Czajka, chociaż obecne możliwości pisowskiej propagandy okażą się ograniczone w porównaniu z czasem, gdy zawiadywała ona TVP.
Po uzyskaniu nominacji Trzaskowski dość ogólnie zapowiada "rozmowę z Polakami i Polkami" oraz zapewnia, że "nikogo się nie boi".
Paradoksalnie sporo łączy kandydaturę Trzaskowskiego i wskazanego przez PiS Karola Nawrockiego. Z pozoru wydają się biegunowo przeciwstawne, ale żaden nie uczestniczył w ostatnich latach w realnym rządzeniu krajem. Nominując do tej roli prezesa Instytutu Pamięci Narodowej, Prawo i Sprawiedliwość stara się uciec od negatywnego wizerunku partii rządzącej z lat 2015-23 i skojarzeń z aferami czy bezpardonowym przejmowaniem mediów i sądownictwa. Nie oznacza to oczywiście, że Nawrocki to liberał: raczej twardy konserwatysta. Nie da się jednak powiązać go ze Zbigniewem Ziobro ani Mariuszem Kamińskim.
Nawrocki - jak już pokazał wywiad telewizyjny, jaki Miłosz Kłeczek przeprowadził z nim w ringu bokserskim podczas treningu - przedstawiany będzie jako nasz chłopak z trudnej dzielnicy, który wybił się dzięki własnej pracowitości, pozostaje wierny zasadom, a jeśli miał jakieś wątpliwe znajomości, to byli to sparingpartnerzy pięściarskich pojedynków. To kandydat młody ale ze świata kultu tradycji i upamiętnień. Zarazem - jeden z nas. Taką narrację można przewidywać. Nie jest człowiekiem aparatu, ale ten ostatni nie ma wyjścia i sarkać nie będzie, bo decyduje wskazanie Jarosława Kaczyńskiego jako jedynego selekcjonera. I poparcie zapewne bardziej szczere, niż to, na jakie liczyć może Trzaskowski u Tuska. Chociaż pojawia się też wersja, że jeśli Nawrocki nie odnotuje sukcesu w sondażach zostanie podmieniony na kogoś innego (w grę wchodzą Mateusz Morawiecki lub Mariusz Błaszczak). Jak się wydaje - nie stanie się konieczne.
Już teraz M. Błaszczak przeciwstawia przebijającego się przez życie Nawrockiego "paniczykowi" Trzaskowskiemu.
Główne bariery wzrostu poparcia dla Nawrockiego w kampanii wiązać się mogą jednak z ujawnionymi już jego "niebezpiecznymi związkami" sprzed lat:
1. znajomością z zawodowymi przestępcami i radykalnymi narodowcami, którą sam kandydat tłumaczy w ten sposób, że byli to jego partnerzy z treningów boksu
2. pracą w hotelu w studenckich czasach, gdzie jego chlebodawcą był dawny zomowiec a sam Nawrocki miał dostarczać gościom także ponadstandardowych usług i uciech
Jak się okazało po reakcjach na artykuł Wojciecha Czuchnowskiego w "Gazecie Wyborczej" (z 25 listopada) o okolicznościach drugiego ślubu kościelnego b. prezesa TVP Jacka Kurskiego - sprawy etyczne nie są elektoratowi pisowskiemu obojętne, niezależnie od faktu, kto je opinii publicznej ujawnia.
Za to wśród atutów kandydatury Nawrockiego już teraz można wskazać:
1. zdolność pozyskiwania nowych wyborców niewspółmierna do szans przekonywania ich przez Trzaskowskiego jako pretendenta "opatrzonego" i kojarzonego z władzą
2. pewność poparcia dotychczasowych zwolenników PiS (słaby charakter nikomu nie wadzi)
3. możliwość popłynięcia na fali narastającej krytyki rządu, tak za sprawy szczegółowe (drożyzna, wzrost rachunków, brak obiecanych podwyżek dla nauczycieli w zapowiadanej wysokości) jak tendencje ogólne (sytuacja w spółkach Skarbu Państwa, brak wrażliwości społecznej)
Na korzyść Nawrockiego pracują: czas i krótka pamięć wyborców
Dalece bardziej skomplikowana okazuje się sytuacja Szymona Hołowni.
Wobec obozu rządzącego przyjmie zapewne strategię "ja zrobię to lepiej"; widać to już po obecnej krytyce w szczegółowych sprawach (nieobecności ministrów na Radzie Dialogu Społecznego czy zaniedbywania kwestii asystentów dla niepełnosprawnych); z pozoru to drobiazgi, ale budują obraz i klimat. Podobnie jak demonstracyjne rozpoczęcie kampanii w zdominowanym przez PiS świętokrzyskim Jędrzejowie, w niewielkiej sali i otoczeniu zwykłych ludzi.
Tak jak Trzecia Droga zbudowała sukces z 15 października ub. r. na liczbie tych, co pragnęli odsunięcia od władzy PiS, ale już na KO nie chcieli głosować - tak podobny mechanizm napędza teraz zwolenników Hołowni.
Niebagatelnym atutem pozostaje też, niezależnie od szczerości poparcia ze strony czołowych polityków PSL w tym posłów - imponujący i obecny w każdym powiecie aparat partyjny ludowców. Zaś działacze z terenu wolą z pewnością Hołownię od Trzaskowskiego.
Obecny marszałek zbuduje ofertę dla tych, których razi antyklerykalizm prezydenta Warszawy, jego zamiłowanie dla retoryki radykalnie lewicowej i równościowej. Na tym tle Hołownia ze wszystkimi pozami świętego młodzianka i dawnego gwiazdora mediów jawi się jako spokojna alternatywa. Kogo nie przekona cechami osobistymi - może to uczynić jako społecznie wrażliwa wersja Trzaskowskiego soft. Zasadniczą barierę wzrostu dla działań Hołowni stanowi "krótka ławka" czyli brak zaplecza eksperckiego czy nawet profesjonalnie politycznego, co zaznacza się także w działaniach jego urzędników w Sejmie. Ale nie przeszkadza w uczynieniu z działań parlamentu tematu przekazów w mediach społecznościowych na skalę wcześniej nie notowaną.
Główne niebezpieczeństwo zawiera się w powiedzeniu Karola Marksa, że jeśli historia się powtarza, to jako farsa wyłącznie.
Jak wiemy Andrzejowi Olechowskiemu nie udało się powtórzyć sukcesu z wyborów prezydenckich z 2000 r. kiedy przegrał tylko z Aleksandrem Kwaśniewskim za to pokonał Mariana Krzaklewskiego - nawet dwa lata później w Warszawie. Zaś gdy wystartował po 10 latach - stanowił już tylko tło dla innych. Trudno o urok nowości w wypadku polityka, co jak Hołownia niedawno obchodził rocznicę wyboru na marszałka chociaż próbuje uciec od swoistego zużycia prezentując siebie jako ludzką twarz koalicji rządzącej. I wzmóc krytycyzm.
Jeżeli rzecz ująć najkrócej, gdy proces rozczarowania władzą wyłonioną po 15 października 2023 r. przybierze postać erupcji - głównym jego beneficjentem stanie się Karol Nawrocki. Jeśli raczej pełzającego rozczarowania - to skorzysta na tym Szymon Hołownia.
Nie zmienia to faktu, że Trzaskowski wciąż pozostaje faworytem. Bo Hołownia musiałby powtórzyć własny sukces sprzed 4 lat o co trudno, zaś Nawrocki - nawet nie własny tylko Andrzeja Dudy. Przy czym porównanie prezesa IPN z obecnym prezydentem wcale na korzyść tego pierwszego nie wypada.
Trudniej ocenić pomniejszych kandydatów, z wyłączeniem może Sławomira Mentzena - którego wskazanie przez Konfederację stanowi jakby dla innych zaproszenie do negocjacji o scedowaniu poparcia. I oddaje układ sił w partii. Lepszy byłby Krzysztof Bosak, co przed 4 laty zdobył 4. miejsce i 7 proc poparcia. Teraz jednak dla Konfederacji od wyścigu prezydenckiego ważniejszy okazuje się przyszły udział we władzy. Mentzen to kandydat słaby, a zapewne część konfederackiego targetu już w pierwszej turze zagłosuje na pokrewnego świątopoglądowo i nie kojarzonego z pisowskim etatyzmem ani aferami Nawrockiego.
Po porażce Magdaleny Biejat w Warszawie Nowa Lewica wskaże zapewne raczej Agnieszkę Dziemianowicz-Bąk, bo wicepremiera Krzysztofa Gawkowskiego interesuje przywództwo w partii po Włodzimierzu Czarzastym a nie kandydowanie. Obecnej "ministrze" od spraw społecznych nie będzie sprzyjać obecność w stawce rywali Trzaskowskiego, przedstawiającego się również jako niezawodny obrońca praw kobiet. Osobny start w barwach Razem zaryzykuje zapewne Adrian Zandberg (chociaż pojawiał się też wariant z kandydowaniem pos. Pauliny Matysiak). Ten splot okoliczności każe każdy wynik Dziemianowicz-Bąk wyższy niż jednocyfrowe poparcie uznać za niespodziankę. Ale chyba nie będziemy musieli tego robić.
Z wyłączeniem tylko pierwszych z 4 czerwca 1989 r. oraz niedawnych z 15 października 2023 r. wyborów parlamentarnych, które ze względu na następstwa (zmiana ustrojowa) oraz okoliczności (rekordowa frekwencja) zmieniły w sposób istotny polską politykę - kamieniami milowymi demokracji stawały się nieodmiennie wybory prezydenckie. Zwykle zapowiadały wynik tych kolejnych - do Sejmu. Tak działo się w 1990 r. kiedy wygrał Lech Wałęsa a w rok później władzę objęły rozdrobnione partie centroprawicy, tworząc nie większościowy nawet rząd Jana Olszewskiego, który osiągnął pierwszy po zmianie ustrojowej wzrost gospodarczy (kwiecień 1992 r.). W 2000 r. zwycięstwo Aleksandra Kwaśniewskiego jedyne w historii w pierwszej turze zapowiadało sukces SLD w rok później. Zarówno w 2005 roku jak w 2015 najpierw wygrał kandydat PiS (kolejno Lech Kaczyński i Andrzej Duda) a później w głosowaniu do Sejmu sama partia. Symboliczny wymiar miało zaś w 1995 r. tyleż zwycięstwo Aleksandra Kwaśniewskiego (nigdy wcześniej w historii komuniści nie wygrali bowiem wyborów większościowych) co porażka Lecha Wałęsy (koniec mitu Solidarności) ale także w 2010 r. w wyborach posmoleńskich pokonanie ucieleśniającego mit zamachu i ofiary Jarosława Kaczyńskiego przez "normalsa" Bronisława Komorowskiego, który wtedy na tle sztywnego jakby kij połknął rywala ucieleśniał sarmacką bezpośredniość w stylu szlacheckiego pana brata.
Wynik wyborów nie zagrozi raczej trwałości rządzącej Koalicji 15 Października. Ani nawet PiS, skoro tendencja odśrodkowa nie ujawniła się tam po ubiegłorocznym oddaniu władzy. Rozstrzygnie za to o trwałości projektu Trzeciej Drogi. Zaś każdy z kandydatów, któremu dane byłoby odegrać rolę czarnego konia - będzie miał na celu przekucie tego na budowę konkretnej siły politycznej. Na razie więc znaków zapytania odnajdujemy więcej niż pewności.
Rozwiązanie dziś jawiące się tylko na prawach political fiction - odwrócenie koalicji przez PSL i pomimo dawnych zamiarów likwidacji tej partii dostępnymi metodami przez Jarosława Kaczyńskiego, zawarcie sojuszu z PiS - okazać się może realne w wypadku zwycięstwa Nawrockiego oraz fatalnego wyniku Hołowni, na tyle słabego, że obecne kierownictwo ludowców można by obciążyć nieroztropnym poparciem kandydatowi okazanym, podobnie jak wcześniej wyciąganiem z ognia kasztanów na rzecz Tuska. Zwrotu dokonałby wtedy albo sam Władysław Kosiniak-Kamysz, chroniący się przed odwołaniem albo już jego następca (np. Piotr Zgorzelski). Z drugiej strony pamiętać warto, że PSL przyzwyczaiła się od dawna do fatalnych wyników w wyborach prezydenckich: stały się one udziałem nawet Waldemara Pawlaka, kiedy niedługo wcześniej był premierem (1995 r.) oraz Jarosława Kalinowskiego, zaś sam Kosiniak-Kamysz, chociaż lekarz z zawodu w pandemicznych wyborach sprzed 4 lat odnotował rezultat po prostu śmieszny. Nie da się jednak stanowczo wykluczyć nowej powyborczej koalicji PiS z PSL i Konfederacją (pod warunkiem słabego wyniku Mentzena, bo wtedy nie będzie mógł wysoko licytować, za to potrzebować będzie sukcesu) - co w Polsce zmieniało by literalnie wszystko. Ale żeby przeszedł ten wariant, musi spełnić się wiele warunków równocześnie. Zapewne - za dużo naraz. Natomiast wygrana Nawrockiego powinna raczej wzmóc niechęć obecnej większości do wyborów przed terminem, w obawie przed efektem domina.
Jak zauważyła niedawno Dominika Długosz w "Newsweeku" (z 25 listopada) Tusk zwołując prawybory w KO wyrzekł się odpowiedzialności za przyszły wynik.
Oznacza to, że w razie wygranej Nawrockiego może premierem pozostać: bo to partia a nie on wybrała kandydata, który z tym nieznanym do niedawna rywalem przegrał. Realna zmiana nie oznacza trzęsienia ziemi, po prostu Dudę w Pałacu Prezydenckim zastąpi Nawrocki i dalej będzie wetować ustawy a zarazem stanowić dogodne alibi, żeby nie uchwalać kolejnych. Da się rządzić dalej. I nie zmierzać do żadnego przyspieszenia w sytuacji, gdy notowania KO i koalicjantów będą spadały. Nietrudno sobie wyobrazić dwa kolejne lata "kohabitacji".
Ewentualny świetny wynik Hołowni, byle tylko nie zwycięstwo, ale dziś to ostatnie trudno sobie wyobrazić - zmusi co najwyżej Tuska do pozostawienia beneficjenta w fotelu marszałka Sejmu. Wtedy Szymon Hołownia nie ustąpi wbrew zasadzie rotacji, na co poorana po zapewne mocno przegranym wyścigu prezydenckim Nowa Lewica będzie utyskiwać, ale koalicji nie rozerwie, skoro udział we władzy stanowić będzie już jedyny jej atut. Zapewne u steru partii zastąpi Włodzimierza Czarzastego obecny wicepremier Krzysztof Gawkowski. Jeśli zaś Hołownia też sukcesu nie odniesie - to także Gawkowski a nie Czarzasty ma szansę na zostanie marszałkiem rotacyjnym.
Wybory nie niosą za sobą zmiany pokoleniowej, selekcjonerami - zanim w ich rolę wejdzie elektorat - pozostawali dotychczas Donald Tusk (chociaż na wspomnianą już ograniczoną odpowiedzialność) i Jarosław Kaczyński, aktywni w wielkiej polityce od 35 lat. Beneficjentami mogą okazać się kandydaci z przedziału wiekowego 40-60 lat, także od dawna pełniący wysokie funkcje (prezesura IPN to wcale nie tak skromna posada: Nawrocki ma pod sobą 3 tys podwładnych). O wrażenie wielkiej zmiany będzie więc niezależnie od frekwencji trudniej niż po 15 października 2023 r. Nie oznacza to oczywiście, że cud zdarza się tylko raz (historia Polski XX wieku raczej je kumulowała; przypomnijmy 11 listopada i Bitwę Warszawską a potem kolejną podobną sekwencję: wybór Karola Wojtyły - porozumienia sierpniowe - wybory 4 czerwca), natomiast nawet wielka mobilizacja obywatelska na miarę tej z wrocławskiego Jagodna wydaje się w tym wypadku trudna do przełożenia na język konkretów i faktów politycznych.
Na pewno jednak pojawia się miejsce dla przynajmniej jednego kandydata niezależnego, zdolnego zakończyć wyścig z godziwym poparciem. Skoro przedstawiania Nawrockiego jako kand. obywatelskiego niemal nikt nie traktuje poważnie a Hołownia w tej materii swój voucher dawno wyczerpał.
Nie wyłonił się dotychczas nikt, zdolny wzbudzić niepokój zasiedziałej klasy politycznej. Ale zapotrzebowanie na takiego pretendenta wciąż istnieje.
Kandydat Polski samorządowej mógłby nim zostać, skoro lokalny sukces pozostaje punktem odniesienia dla nieprawości polityków z central partyjnych. Musiałby to jednak być kandydat z własnym dorobkiem i charyzmą. A jego kampania powinna stanowić alternatywę dla działań partii politycznych, a nie jak w wypadku Bezpartyjnych Samorządowców przed 15 października ub. r., ich bezkrytyczne naśladowanie, narażające uczestników na śmieszność i pamiętny bolesny wynik jednoprocentowy. Zamiast formatu "robimy to jak inni" (błazeńskie konferencje prasowe... bez dziennikarzy i zbędne paplaniny pod Sejmem oraz konwencje w odległych hangarach przypominające nieudany start Małgorzaty Kidawy-Błońskiej), musiałaby to być kampania rzeczywiście na Polsce lokalnej skupiona, objazdowa i pokazująca, że politykę da się uprawiać inaczej, niż czynią to obecni pozorni zawodowcy. Z przekazem: my potrafimy, jesteśmy lepsi. I świadomością atutów, jakimi się dysponuje, bez kompleksu niższości. Przy czym optymalna już na użytek własny wydaje się zasada: jeśli nie potrafisz, nie pchaj się na afisz. Wzór zaś stanowić może przebieg udanych kampanii samorządowych z 2018 i 2024 r. na Mazowszu. Nie ma natomiast sensu analizowanie przegranych batalii, zwłaszcza tych, których wygrać się nie dało (jak w 2023 r.).
Skoro własnego kandydata na prezydenta mogą mieć rzemieślnicy, na pewno są w stanie go z sensem wyłonić lokalni włodarze Małych Ojczyzn. W tym roku na wiosnę dowiedli także, że umieją porozumieć się z politykami (gentleman's agreement z Konfederacją, jak rzadko bywa w życiu publicznym - korzystne dla obu stron).
Przymusu nie ma, raczej potrzeba roztropnej decyzji. W grę wchodzi również możliwość poparcia kandydata głównego nurtu, zapewne mógłby nim się stać Szymon Hołownia, gdyby wolę taką przejawiło w niezbędnym stopniu jego środowisko. Z pretendentów zaś pomniejszych - pewnie lider rzemiosła Jan Klimek. Ten dzięki swojemu zapleczu nie będzie miał przynajmniej kłopotu z zebraniem podpisów. Pozostali w roli partnerów to nie tyle nawet egzotyka, co żyrowanie nieznanego. Z perspektywą, że później jakąś cenę przyjdzie zapłacić, z góry nieznaną.
Dużo lepsze więc warianty to własny kandydat środowiska lub jak bywało w latach poprzednich wezwanie do głosowania i rozmowy z chętnymi do negocjacji pretendentami do prezydentury o istotnych dla samorządowców kwestiach. Priorytetem stać się powinno, aby nie pozostać na uboczu procesów, jakie się dzieją na naszych oczach.
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie