Reklama

Jak to się robi w Ameryce

03/08/2024 12:21

Rezygnacja Joe Bidena z wyścigu o amerykańską prezydenturę przyjąłem z dużą ulgą i zadowoleniem. Z jednej strony był to chyba najbardziej doświadczony i będący najdłużej w wielkiej polityce prezydent USA. Po raz pierwszy został kongresmenem już w wieku 29 lat. Uwierzcie mi, że w USA jest trochę inaczej niż w Polsce, gdzie aby zostać młodym posłem wystarczy spodobać się Jarosławowi Kaczyńskiemu. Przyzna on jedynkę na liście w dobrym okręgu a partia wykupi 20 bilboardów przy autostradzie. Potem jeszcze wykorzysta się olbrzymie możliwości połączenia sztucznej inteligencji i Photoshopu. Odchudzi się takiemu młodemu grubaskowi o wyglądzie klasycznego działacza w średnim wieku gębę, aby ta zmieściła się na plakacie. Powiększy małe oczka, usunie komputerowo włosy wystające z nosa i po sprawie. Po kilku tygodniach może już taki pan poseł w czarnym garniturze lub złotej liberii wyjść na mównicę sejmową i pleść dowolne androny z obowiązkowym „Nie będzie Niemiec pluł nam w twarz” na czele. Opisywanie tego, że w USA jest cokolwiek inaczej pominę, gdyż jest to dla nas wszystkich więcej niż oczywiste.

W każdym razie Biden swoje wielkie polityczne doświadczenie wykorzystał dobrze tak dla swojego kraju jak i świata. Jednak po jego wizycie w Europie i późniejszej debacie telewizyjnej z Trumpem, w Partii Demokratycznej uznano, że wyścig o Biały Dom jest już właściwie przegrany. W przestrzeni publicznej pojawiły się przecieki jakoby Biden miał nie poznawać ludzi, których zna od wielu lat. Porusza się i myśli w coraz bardziej zwolnionym tempie. Rezultatem zniechęcenia darczyńców i sponsorów kampanii był wysychający strumyczek dokonywanych wpłat na fundusz wyborczy. W tej sytuacji w Ameryce podniósł się lament i powszechne wezwania Bidena do rezygnacji. Przytaczano argumenty, że jest to ostatnia chwila, aby po rezygnacji prezydenta przeprowadzić prawybory wśród członków Partii Demokratycznej. Wymieniano już potencjalnych kandydatów - Kamalę Harris oraz kilku młodych lecz doświadczonych i niezwykle popularnych gubernatorów stanowych. Opinia publiczna apelowała do sumienia i rozsądku Joe Bidena i zachowania godnego wizjonera i męża stanu. Histeria była o tyle uzasadniona, gdyż bardzo dobrze poznaliśmy przymioty kandydata republikanów i będące tego pochodną ewentualne skutki dla USA i świata. Niestety przez wiele dni dochodziły do opinii publicznej informacje, że niestety staruch się zawziął uparcie twierdząc, że woli, sił i pomysłów mu nie zabraknie. I jedynie on jest w stanie pokonać wariata w czerwonej czapce.

Aż tu nagle hokus pokus. Znienacka, ponoć w wielkiej tajemnicy poprzez platformę „X” prezydent oznajmia, że rezygnuje. Nazajutrz w świat idzie wiadomość, że na następczynię zostaje namaszczona Kamala Harris i ona będzie kandydatką republikanów w wyborach. Zaraz potem tłum celebrytów i znaczących postaci ogłasza, że to jest jedyna szansa na ratunek kraju i świata. Pieniądze zaczynają płynąć już nie jak potok czy rzeka. To jest potężny wodospad zielonych dolarów z facjatami dawnych lokatorów Białego Domu. Tych pieniędzy po kilku zaledwie dniach jest kilkakrotnie więcej niż zwykle trzeba wydać w najdroższej i najbardziej spektakularnej kampanii wyborczej na kuli ziemskiej. Ale ponieważ pieniądze wydać należy co do centa będziemy oglądać rozmach i szastanie forsą jakiego świat nie widział. Na uczestników spotkań, konwencji i wieców będzie spadał z nieba trzy razy gęstszy i trwający dwa razy dłużej deszcz konfetti. W odwrotnym kierunku poszybuje pięć razy tyle nadmuchanych lekkim helem balonów. Producenci gadżetów i drukarze ulotek obłowią się ponad ich najśmielsze oczekiwania. I to wszystko w trosce o czystość planety. Poza tym ukazują się pierwsze sondaże, wskazujące, że Kamala wysuwa się na czoło wyścigu i gdyby wybory odbywały się teraz, wygrałaby z Trumpem w cuglach.

Ale w tym momencie wśród rwetesu, euforii i tumultu odzywają się nieliczne głosy. I dyskretnie zwracają uwagę na fakt, że kandydatka nie ma jeszcze nominacji swojej partii do tego aby w ogóle starować. A w USA prawybory to ważny proces. Jest to akt wyborczy, który poprzedza poważna kampania. Kandydaci objeżdżają kraj wszerz i wzdłuż prezentując się swoim wyborcom. Prawybory cementują i mobilizują partię i jej elektorat. Dają członkom i sympatykom partii, że to oni realnie poprzez osobiste głosowanie desygnują i wybierają kandydata swojej partii w wyborach prezydenckich. Aż tu nagle wszystko jest właściwie ogarnięte szybko, sprawnie i znienacka. Co prawda jakieś kadłubkowe i symboliczne prawybory się odbędą. Jacyś konkurenci się zgłoszą i zaprezentują na jednej lub kilku konwencjach. Tyle tylko, że wszyscy będą mieć świadomość wypełniania formalności. Przecież wiadomo kogo poparł Joe Biden i po pewnych wahaniach Barack Obama. I wiadomo na czyją rzecz płynie masa forsy, tak wielka że nawet sponsorzy Trumpa – nafciarze z Elonem Muskiem na dokładkę zostali nakryci przysłowiową choć niekoniecznie czerwoną czapką.

Pytanie jednak w ilu głowach zrodzą się wątpliwości i rozterki. Takie oto, że zadowolone ze swoich wpływów i fajnej roboty najbliższe zaplecze zorganizowało sprawną oraz dobrze przemyślaną i przeprowadzoną operację pod hasłem „Tak zmienić, aby nie zmieniło się nic”. Gdyby wybory wygrał inny kandydat demokratów i pokonał Trumpa, siłą rzeczy w znacznej części obsadziłby kluczowe stanowiska w Białym Domu swoimi zaufanymi ludźmi. A skoro tak to dla wielu zabrakłoby miejsca. Część wyborców chyba słusznie wysnuje teorię, że wybór kandydatki został dokonany przez waszyngtońskie i partyjne elity oraz socjetę towarzyską o wysokich wpływach i pełnej sakiewce. Wyborcy zostali zlekceważeni i pominięci. Co nie zmienia jednak faktu, że ja Kamali kibicuję i życzę zwycięstwa. Gdyż alternatywa jest bezalternatywna. Niestety.

Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Wróć do