.png)
Rezygnacja Joe Bidena z wyścigu o amerykańską prezydenturę przyjąłem z dużą ulgą i zadowoleniem. Z jednej strony był to chyba najbardziej doświadczony i będący najdłużej w wielkiej polityce prezydent USA. Po raz pierwszy został kongresmenem już w wieku 29 lat. Uwierzcie mi, że w USA jest trochę inaczej niż w Polsce, gdzie aby zostać młodym posłem wystarczy spodobać się Jarosławowi Kaczyńskiemu. Przyzna on jedynkę na liście w dobrym okręgu a partia wykupi 20 bilboardów przy autostradzie. Potem jeszcze wykorzysta się olbrzymie możliwości połączenia sztucznej inteligencji i Photoshopu. Odchudzi się takiemu młodemu grubaskowi o wyglądzie klasycznego działacza w średnim wieku gębę, aby ta zmieściła się na plakacie. Powiększy małe oczka, usunie komputerowo włosy wystające z nosa i po sprawie. Po kilku tygodniach może już taki pan poseł w czarnym garniturze lub złotej liberii wyjść na mównicę sejmową i pleść dowolne androny z obowiązkowym „Nie będzie Niemiec pluł nam w twarz” na czele. Opisywanie tego, że w USA jest cokolwiek inaczej pominę, gdyż jest to dla nas wszystkich więcej niż oczywiste.
W każdym razie Biden swoje wielkie polityczne doświadczenie wykorzystał dobrze tak dla swojego kraju jak i świata. Jednak po jego wizycie w Europie i późniejszej debacie telewizyjnej z Trumpem, w Partii Demokratycznej uznano, że wyścig o Biały Dom jest już właściwie przegrany. W przestrzeni publicznej pojawiły się przecieki jakoby Biden miał nie poznawać ludzi, których zna od wielu lat. Porusza się i myśli w coraz bardziej zwolnionym tempie. Rezultatem zniechęcenia darczyńców i sponsorów kampanii był wysychający strumyczek dokonywanych wpłat na fundusz wyborczy. W tej sytuacji w Ameryce podniósł się lament i powszechne wezwania Bidena do rezygnacji. Przytaczano argumenty, że jest to ostatnia chwila, aby po rezygnacji prezydenta przeprowadzić prawybory wśród członków Partii Demokratycznej. Wymieniano już potencjalnych kandydatów - Kamalę Harris oraz kilku młodych lecz doświadczonych i niezwykle popularnych gubernatorów stanowych. Opinia publiczna apelowała do sumienia i rozsądku Joe Bidena i zachowania godnego wizjonera i męża stanu. Histeria była o tyle uzasadniona, gdyż bardzo dobrze poznaliśmy przymioty kandydata republikanów i będące tego pochodną ewentualne skutki dla USA i świata. Niestety przez wiele dni dochodziły do opinii publicznej informacje, że niestety staruch się zawziął uparcie twierdząc, że woli, sił i pomysłów mu nie zabraknie. I jedynie on jest w stanie pokonać wariata w czerwonej czapce.
Aż tu nagle hokus pokus. Znienacka, ponoć w wielkiej tajemnicy poprzez platformę „X” prezydent oznajmia, że rezygnuje. Nazajutrz w świat idzie wiadomość, że na następczynię zostaje namaszczona Kamala Harris i ona będzie kandydatką republikanów w wyborach. Zaraz potem tłum celebrytów i znaczących postaci ogłasza, że to jest jedyna szansa na ratunek kraju i świata. Pieniądze zaczynają płynąć już nie jak potok czy rzeka. To jest potężny wodospad zielonych dolarów z facjatami dawnych lokatorów Białego Domu. Tych pieniędzy po kilku zaledwie dniach jest kilkakrotnie więcej niż zwykle trzeba wydać w najdroższej i najbardziej spektakularnej kampanii wyborczej na kuli ziemskiej. Ale ponieważ pieniądze wydać należy co do centa będziemy oglądać rozmach i szastanie forsą jakiego świat nie widział. Na uczestników spotkań, konwencji i wieców będzie spadał z nieba trzy razy gęstszy i trwający dwa razy dłużej deszcz konfetti. W odwrotnym kierunku poszybuje pięć razy tyle nadmuchanych lekkim helem balonów. Producenci gadżetów i drukarze ulotek obłowią się ponad ich najśmielsze oczekiwania. I to wszystko w trosce o czystość planety. Poza tym ukazują się pierwsze sondaże, wskazujące, że Kamala wysuwa się na czoło wyścigu i gdyby wybory odbywały się teraz, wygrałaby z Trumpem w cuglach.
Ale w tym momencie wśród rwetesu, euforii i tumultu odzywają się nieliczne głosy. I dyskretnie zwracają uwagę na fakt, że kandydatka nie ma jeszcze nominacji swojej partii do tego aby w ogóle starować. A w USA prawybory to ważny proces. Jest to akt wyborczy, który poprzedza poważna kampania. Kandydaci objeżdżają kraj wszerz i wzdłuż prezentując się swoim wyborcom. Prawybory cementują i mobilizują partię i jej elektorat. Dają członkom i sympatykom partii, że to oni realnie poprzez osobiste głosowanie desygnują i wybierają kandydata swojej partii w wyborach prezydenckich. Aż tu nagle wszystko jest właściwie ogarnięte szybko, sprawnie i znienacka. Co prawda jakieś kadłubkowe i symboliczne prawybory się odbędą. Jacyś konkurenci się zgłoszą i zaprezentują na jednej lub kilku konwencjach. Tyle tylko, że wszyscy będą mieć świadomość wypełniania formalności. Przecież wiadomo kogo poparł Joe Biden i po pewnych wahaniach Barack Obama. I wiadomo na czyją rzecz płynie masa forsy, tak wielka że nawet sponsorzy Trumpa – nafciarze z Elonem Muskiem na dokładkę zostali nakryci przysłowiową choć niekoniecznie czerwoną czapką.
Pytanie jednak w ilu głowach zrodzą się wątpliwości i rozterki. Takie oto, że zadowolone ze swoich wpływów i fajnej roboty najbliższe zaplecze zorganizowało sprawną oraz dobrze przemyślaną i przeprowadzoną operację pod hasłem „Tak zmienić, aby nie zmieniło się nic”. Gdyby wybory wygrał inny kandydat demokratów i pokonał Trumpa, siłą rzeczy w znacznej części obsadziłby kluczowe stanowiska w Białym Domu swoimi zaufanymi ludźmi. A skoro tak to dla wielu zabrakłoby miejsca. Część wyborców chyba słusznie wysnuje teorię, że wybór kandydatki został dokonany przez waszyngtońskie i partyjne elity oraz socjetę towarzyską o wysokich wpływach i pełnej sakiewce. Wyborcy zostali zlekceważeni i pominięci. Co nie zmienia jednak faktu, że ja Kamali kibicuję i życzę zwycięstwa. Gdyż alternatywa jest bezalternatywna. Niestety.
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie